Zapomniane Wynalazki

Historia ludzkości pełna jest rewolucyjnych rozwiązań technicznych, które z różnych względów nie znalazły szerszego zastosowania. Napęd parowy aleksandryjskiego konstruktora Herona, osławiona bateria z Bagdadu czy komputer osobisty według pomysłu inż. Jacka Karpińskiego to tylko niektóre z nich.

Powody braku ich wdrożenia były równie zaskakujące, co inwencja ich twórców. Zwykle wymienia się pozorny brak na nie zapotrzebowania, prozaiczną, ludzką złośliwość (tak jak miało to miejsce w przypadku Jamesa Filmore’a, jednego z prekursorów Jamesa Watta, którego machinę parową po prostu obśmiano), bądź też obawy przed zaburzeniem wygodnego dla władzy układu społecznego (cesarz Wespazjan blokujący innowacje w zakresie transportu). Część z być może rewolucyjnych rozwiązań przepadła także w wieku XIX, tj. momencie dziejowym, który zdawał się szczególnie dogodnym dla tego typu inicjatyw. Jednym z nich było urządzenie do bezprzewodowej komunikacji skonstruowane przez Nathana B. Stubblefielda.

„O pięćdziesiąt lat za wcześnie”

Ów pochodzący ze stanu Kentucky farmer z powodzeniem wpisuje się na listę domorosłych wynalazców, którzy w zaciszu domu zdołali odkryć zjawiska przegapione przez akademickich naukowców. Miał on bowiem opracować system łączności przy którym telefon Alexandra Bella zdawał się przestarzałą zabawką. Stubblefield zaprezentował swój wynalazek w roku 1892 tj. w momencie, gdy ten typ komunikacji wciąż wydawał się niezrealizowaną ideą. 

Prototyp wynalazku składał się z dwóch skrzyń, a elementem każdej z nich był telefon. Szczególnie intrygującą cechą urządzenia był brak jakichkolwiek połączeń między obydwiema skrzyniami. Przybyli na pokaz gawiedzie spodziewali się raczej dobrej okazji do wyśmiania kolejnego szarlatana. Jak się jednak okazało pomysł skromnego plantatora melonów wprawił ich w zdumienie. Maszyna funkcjonowała zgodnie z zapowiedziami jej konstruktora i tym samym wszystko wskazywało na początek telekomunikacyjnej rewolucji. O dziwo, reakcja świadków daleka była od entuzjazmu. Pomimo poświadczonej funkcjonalności urządzenia Stubbelfielda uraczono wymyślnymi obelgami. Jak się jednak z czasem okazało pokaz i towarzyszące mu upokorzenie okazały się więcej niż tylko daremną ofiarą. Po niemal dziesięciu latach od tego wydarzenia o całej sprawie dowiedzieli się przedstawiciele jednego z poczytniejszych wówczas dzienników. Zaciekawieni redaktorzy „St. Louis Post Dispatch” (bo o tym tytule mowa) zdołali nakłonić wynalazcę do kolejnego pokazu.

Tym razem doszło doń na farmie Stubbelfielda, który od momentu pierwszego pokazu najwyraźniej udoskonalił swoje urządzenie. Bowiem podczas tej prezentacji (z 10 stycznia 1902 r.) nie tylko znacznie zwiększył on dystans pomiędzy urządzeniami do komunikacji (z 60 metrów do ponad kilometra), ale też ujawnił przed dziennikarzami zmodernizowaną wersję swojego wynalazku. Nie była to już nieporęczna skrzynia z doczepionym aparatem telefonicznym, lecz słuchawka oraz pręt o wysokości ok. metra, który po wbiciu w glebę umożliwiał odbiór sygnału z bliźniaczego urządzenia. Świadomi epokowego znaczenia tej innowacji dziennikarze nie omieszkali odpowiednio nagłośnić całej sprawy. W efekcie Stubbelfield wyruszył w rodzaj tournée po Stanach Zjednoczonych, a jego pokazy za każdym razem wzbudzały mnóstwo emocji. Zainteresowanie wykazali również przedsiębiorcy z branży telekomunikacyjnej dla których bezprzewodowy system łączności całkowicie słusznie jawił się jako niemal pewne źródło krociowych zysków. Zwłaszcza, że wynaleziony w roku 1894 telegraf bezprzewodowy nie mógł się równać z rozwiązaniem zaproponowanym przez Stubbelfielda.

Posługujący się mało wyszukaną terminologią farmer nie potrafił jednak przekonać do swych pomysłów zawodowych konstruktorów. Jeszcze większy sceptycyzm (nierzadko graniczący z arogancją) wykazywali przedstawiciele środowisk uniwersyteckich. Wszak fenomenalny wynalazek prostego rolnika de facto uwłaczał ich pozycji jako naukowców. Choć gwoli ścisłości warto wspomnieć, że branżowe pisma (m.in. „Nature”) odnotowały prezentacje Stubbelfielda.

W efekcie zniechęcony wynalazca zamknął się w sobie i w obawie przed wykradzeniem zasad funkcjonowania urządzenia ograniczył swoje kontakty ze światem zewnętrznym do minimum. Równocześnie współpraca z szemranymi przedsiębiorcami nie przysporzyła mu spodziewanej fortuny. Sfrustrowany powtarzał, że przyszło mu żyć o pół wieku za wcześnie. Zmarł w jednym z przytułków w rodzinnym stanie Kentucky 28 marca 1928 r. Dokumentacja związana z jego wynalazkami przepadła bez śladu. Stąd do dziś nie zdołano ustalić zasad funkcjonowania skonstruowanego przezeń „przodka” telefonu komórkowego. Hipotez co prawda nie brakuje (m.in. wykorzystanie pola magnetycznego Ziemi), ale jak do tej pory żadna nie doczekała się potwierdzenia.  

Podniebne okręty

Gdy w roku 1886 Juliusz Verne opublikował powieść zatytułowaną „Robur Zdobywca” marzenie o swobodnym przemierzaniu przestworzy nadal pozostawało poza zasięgiem ludzkości. Tymczasem tytułowy bohater tegoż utworu z brawurą przemierzał nieboskłon powietrznym okrętem własnej konstrukcji wzbudzając zachwyt przemieszany z niedowierzaniem. I to zarówno u występujących w powieści postaci jak i jej czytelników.   Trudno orzec na ile wizja francuskiego pisarza okazała się sugestywna dla jego amerykańskich czytelników. Pewne jest, że około roku 1896 w różnych częściach Stanów Zjednoczonych doniesiono o licznych obserwacjach obiektów latających zaskakująco podobnych do machiny Robura. 

Pierwsza oficjalnie odnotowana obserwacja tego typu statków powietrznych miała miejsce 17 listopada wzmiankowanego roku nad Sacramento w Kalifornii. Według jednego ze świadków był to ciemny, dużych rozmiarów obiekt unoszący się na wysokości przeszło trzystu metrów. Pomimo tak znacznej wysokości inny świadek deklarował, że z pokładu pojazdu dało się słyszeć komendę zmiany trajektorii lotu w zamiarze ominięcia iglic jednego z miejscowych kościołów. Jeszcze inni wzmiankowali śpiewy dobiegające z machiny oraz intensywne światło w dolnej części kadłuba machiny. Kilka innych szczegółów zawartych w relacji mogło wskazywać na humorystyczną wymowę tego tekstu (np. wzmianka o zasilaniu podniebnego okrętu przed pedałujących załogantów). Jednakże zaledwie dwa dni później w kalifornijskiej mutacji „Daily Mail” doniesiono o kolejnej, zagadkowej obserwacji. Tym razem relacje oparto na świadectwie tylko jednego obserwatora, oficera armii amerykańskiej nazwiskiem H.G. Shaw, który miał się natknąć na metaliczny pojazd latający o długości ok. 150 metrów. Co więcej omal nie został on uprowadzony przez trzy, mierzące przeszło dwa metry wzrostu istoty, które uznał on za przybyszy z innego świata. Pomimo słusznej postury napastnicy dysponowali jednak zaskakująco nikłą siłą dzięki czemu osaczony pułkownik zdołał uniknąć wciągnięcia na pokład obcego pojazdu. Niedoszła ofiara domniemanych kosmitów zdecydowania obstawała przy przekonaniu, że napastliwi przybysze pochodzili z Marsa. Jak się niebawem okazało oba wspomniane przypadki stanowiły początek autentycznej fali podobnych zdarzeń odnotowanych przez bagatela półtora tysiąca tytułów prasowych.

Goście z kosmosu czy eksperyment? 

Fenomen obserwacji niezidentyfikowanych obiektów próbowano tłumaczyć na wiele sposobów. Odżyły średniowieczne legendy o sylfach, plemionach istot o ciałach złożonych z materii subtelniejszej niż ziemska. Według Paracelsusa oraz mediolańskiego astrologa Girolamo Cardano ich naturalnym środowiskiem były przestworza. Według innej wersji załoganci podniebnych machin deklarowali się niekiedy ze swym pozaziemskim pochodzeniem. W jednym z wcześniej wspomnianych doniesień prasowych padła nawet konkretna lokalizacja: wzmiankowana planeta Mars. Stąd wśród części badaczy niewytłumaczalnych zjawisk przyjmuje się, iż  zjawisko „sterowców” stanowiło wczesną odmianę obserwacji UFO.  

Równocześnie nie zabrakło typowego dla dziewiętnastowiecznych Stanów Zjednoczonych folkloru opartego na okołobiblijnych dywagacjach. W relacji z Teksasu wzmiankowano pięciu dziwacznie odzianych osobników określających się jako przedstawiciele jednego z zaginionych plemion Izraela. Redaktorzy tzw. żółtej prasy (tj. pierwszych prawdziwie masowych dzienników publikujących nie zawsze wiarygodne informacje) prędko zaczęli się prześcigać w coraz bardziej absurdalnych opisach tego typu obserwacji. Do szczególnie znamiennych zaliczał się przypadek ze Springfield w stanie Missouri z kwietnia 1897 r., gdzie wśród pilotów znalazły się trzy nagie niewiasty oraz brodaty mężczyzna, również doskonale radzący sobie bez odzienia. Zdarzały się również przypadki celowej, prędko zdemaskowanej dezinformacji tak jak to miało miejsce w przypadku obserwacji w miejscowości Leroy w stanie Kansas z 19 kwietnia 1896 r. Zwykle jednak do sprawy podchodzono z pełną powagą. Zwłaszcza, że świadkami przelotów tajemniczych machin bywały osoby powszechnie szanowane (senatorowie, przedstawiciele lokalnych samorządów etc.).

Ówczesne media skłaniały się jednak ku przekonaniu jakoby latające machiny były wytworem eksperymentów rodzimych naukowców. Na tę ewentualność miała wskazywać pełna szczegółów relacja maszynisty Jamesa Hootona zamieszczona na łamach „Arkansas Gazette”. Podczas polowania miał on natknąć się na jeden ze statków powietrznych o których wiedział już wcześniej z prasowych doniesień. Na pokładzie nisko unoszącego się pojazdu dostrzegł mężczyznę w goglach dokonującego naprawy pojazdu. Załogant okazał się wyjątkowo rozmowny i stąd też Hooton dowiedział się, że napędzany sprężonym powietrzem sterowiec poddawany był końcowym testom. Niebawem nowatorska konstrukcja miała być wdrożona do oficjalnego użytku. Tuż po naprawie „powietrzna lokomotywa” odleciała z zaskakującą dla relacjonującego prędkością. Efekt był taki, że wśród domniemanych konstruktorów tajemniczych machin szczególnie chętnie typowano m.in. Thomasa Edisona. Doszło wręcz do tego, że wskutek napastliwości dziennikarzy zmuszony był on wystosować oficjalne oświadczenie w którym jednoznacznie dementował swój udział w całej sprawie.

Być może całą sprawę wypadałoby potraktować w kategorii wytworu wyobraźni co bardziej zmyślnych dziennikarzy. Zwłaszcza, że decydenci zatrudniających ich koncernów prasowych niekonieczne upierali się przy rzetelności publikowanych informacji. Według nieco mniej sceptycznie usposobionych badaczy fala obserwacji z lat 1896-1897 istotnie dotyczyła lotów eksperymentalnych sterowców, które z nie wyjaśnionych względów (katastrofa prototypu?) nie doczekały się pełnowymiarowej produkcji. Najdalej w swych dywagacjach posuwają się zwolennicy teorii w myśl której tajemnicze sterowce pochodziły z równoległego świata. Miałaby to być rzeczywistość podobna tzw. obszarowi III odwiedzanemu przez Roberta Monroe’a w trakcie jego podróży astralnych tj. realia w których rozwój technologiczny potoczył się innym torem niż nasz. Nie odkryto tam bowiem zjawiska energii elektrycznej, a jako środkiem napędowym posługiwano się bliżej nie skonkretyzowaną substancją (być może promieniotwórczą). Czyżby załoganci podniebnych okrętów widywanych nad Stanami Zjednoczonymi u schyłku XIX w. mieli być mieszkańcami jednego z podobnych światów?

Silnik Kelly’ego

W początkach lat siedemdziesiątych tegoż stulecia Stany Zjednoczone jeszcze nie w pełni podźwignęły się z wyczerpującej wojny secesyjnej. Dynamiki olbrzymiego, wciąż rozrastającego się państwa nie sposób było jednak powstrzymać. Rozrastający się na niespotykaną wcześniej skale przemysł potrzebował nowych, bardziej efektywnych źródeł energii. Przedsiębiorcy nie szczędzili grosza zarówno na zawodowych konstruktorów jak również genialnych laików. Choć nie da się ukryć, że inwestorzy nierzadko padali ofiarą mownych szarlatanów, którzy po zainkasowaniu dotacji na „badania” przepadali bez wieści.  

Wywodzący się z Pensylwanii John Kelly po dziś dzień pozostaje pod tym względem zagadką. Bo mimo, że według licznych świadków skonstruowany przezeń silnik o dużej mocy funkcjonował wyjątkowo sprawnie, to jednak sponsorujący go finansiści nie zdołali uzyskać korzyści z jego wynalazku. A to dlatego, że Kelly konsekwentnie odmawiał wyjawienia zasad działania urządzenia. Tymczasem według zachowanych relacji energia generowana przez machinę z łatwością odkształcała stalowe szyny i kruszyła głazy. Sam Kelly tłumaczył tę  okoliczność oddziaływaniem dotąd nieznanego źródła energii określanej przezeń jako „międzyatomowy eter pozyskany z wody i z powietrza”. Według jego niejasnych tłumaczeń miała ona rozrywać wiązania pomiędzy atomami. Gęstość tegoż „eteru” była czterokrotnie mniejsza niż wodoru tj. najlżejszego z dotąd znanych pierwiastków

Od momentu pierwszej publicznej prezentacji urządzenia (tj. od 10 listopada 1874 r.) ogólne zasady swego odkrycia wyjawił tylko jednej osobie – prof. Edwardowi Bakelowi. Choć jak przyznał ów naukowiec, nie zdołał on w pełni pojąć mechaniki wynalazku, to jednak z pełnym przekonaniem dementował pogłoski jakoby Kelly był oszustem. Ten z kolei utrzymywał że nie ujawni szczegółów swego odkrycia dopóki nie przeprowadzi dodatkowych eksperymentów. Cierpliwość inwestorów skończyła się pod koniec roku 1889, kiedy to za ich przyczyną wynalazca trafił do więzienia. Aż do swej śmierci (do której doszło w dziewięć lat później) nadal tkwił w uporze i niebawem po jego zgonie urządzenie zostało zdemontowane, a dokumentacja rozkradziona. Niewykluczone, że tym samym zaprzepaszczono szansę na pozyskanie alternatywnego źródła energii.  

„Promień śmierci” 

To miał być jeden z tych wynalazków za sprawą którego ludzkość na zawsze porzuciłaby zakusy do rozwiązywania wzajemnych animozji na drodze zbrojnych konfrontacji. Promień śmierci - bo o tej broni mowa - stanowił autorski pomysł Nikola Tesli, jednego z najbardziej błyskotliwych wynalazców XX w. Ów pionier w dziedzinie praktycznego wykorzystania elektromagnetyzmu i równocześnie orędownik pozyskania tzw. wolnej energii w kwietniu 1934 r. (a zatem w chwili, gdy w relacjach międzynarodowych dało się zauważyć narastający wzrost napięcia) napisał list do przedstawiciela koncernu Westinghouse Electric. Oznajmił w nim, że po przeszło ćwierć wieku intensywnych badań udało mu się opracować swoistą broń ostateczną – strumień skoncentrowanych cząsteczek świetlnych ochrzczonych przez ówczesną prasę mianem „promienia śmierci”. Według zawartych w liście deklaracji zasięg oddziaływania wynalazku miał wynosić przeszło pięćset kilometrów. Moc zabójczo groźnej energii w jednej chwili unicestwiłaby milionowe armie wyposażone w najnowszy jak na owe czasy sprzęt. Zdaniem serbskiego innowatora za sprawą upowszechnienia tak groźniej broni wszelka agresja militarna w konwencjonalnym znaczeniu tego słowa traciła swoją racje bytu. Tym samym zdawałoby się utopijna idea ogólnoświatowego, trwałego pokoju stałaby się namacalną rzeczywistością.

Trudno orzec z jakich powodów wspomniany koncern odmówił finansowania projektu tak uznanego wynalazcy. Pewne jest, że Tesla nie zdołał pozyskać niezbędnych do dalszych badan środków zarówno od Westinghouse Electric, jak również innych tego typu przedsiębiorstw. Tym samym koncepcja „promieni śmierci” powędrowała do lamusa niespełnionych idei stając się co najwyżej kanwą dla prześmiewczych utworów literackich (m.in. „Dwóch końców świata” Antoniego Słonimskiego). Biorąc pod uwagę jak często pochodna kreatywności idealistycznie usposobionych geniuszy stawała się narzędziem na usługach megalomanów i wysoko postawionych szaleńców może i lepiej, że tak się właśnie stało.

Przemysław Mazur

 

Tagi: