"Zostali bezimienni, nigdy nie znajdą ich grobów i prochów" 72. rocznica Marszu Śmierci

Ewakuacja obozu Stutthof, rozpoczęta 25 stycznia 1945 roku należy do najtragiczniejszych wydarzeń w historii Pomorza. Niemieckie dzieło wyniszczenia osiągnęło swoje apogeum. 

Sztutowo leżało w granicach Wolnego Miasta Gdańska. Niemcy już w sierpniu 1939 r. zaplanowali teren obok wsi na miejsce przyszłego obozu. Przede wszystkim mieli znaleźć się tam polscy patrioci z terenu Wolnego Miasta. Pierwsze transporty odbyły się już we wrześniu 1939 roku. Miejsce funkcjonowało jako obóz dla jeńców cywilnych Zivilgefangenenlager Stutthof. Dopiero w 1942 roku, wraz z rozbudową obozowej infrastruktury status "podniesiono" do Konzentrationlager, co oznaczało przejście pod centralną administrację SS.

Łącznie w obozie osadzono 110 tys. osób, obywateli 28 państw. Z nich zginęło aż 65 tysięcy od katorożczej pracy, braku higieny oraz sadyzmu strażników, którzy byli notorycznie pijani. Jak wspomina ksiądz Wojciech Gajdus: „Bicie i katowanie ofiar, udręczenie fizyczne i moralne były środkiem wychowawczym, zmierzającym do wytworzenia typu wiecznie drżącego i przygarniającego się na widok „władzy” niewolnika. Było ono też rozrywką (a może i koniecznością) pół czy w 100% pijanych sadystów, którym dręczenie ofiar było potrzebne, jak nałogowemu palaczowi papierosy. […] Władza zaś i znaczenie muszą przecież oprzeć się na jakimś mierniku. Miernikiem tym była u nich siła fizyczna, inteligencja – inteligencją pięści i pałki, w głębi duszy zaś wstydliwie ukrywane poczucie niedowartości[…]”.

Zadytujmy też Wacława Miturę: „Esesmani wpadają do baraków uzbrojeni w kije i pejcze, bijąc i maltretując bez żadnego powodu, więźniów. Spośród oficerów SS, postrachem całego obozu był Mathesius. Zawsze elegancki, aż do przesady, w skórzanych rękawiczkach, z pejczem w ręce, chodził po barakach i bił więźniów za byle co, a nawet bez żadnego powodu. Kiedy ten pan pojawił się na terenie obozu, więźniowie podawali sobie z ust do ust, że Mathesius idzie. Wówczas trzeba było szybko sprawdzać, czy na sali wszystko jest w porządku (jeśli w tych warunkach w ogóle o jakimś porządku mogła być mowa), by nie dać powodu do bicia”.

Marsz Śmierci

Piekło jednak nie kończyło się wraz ze zbliżaniem Armii Czerwonej. W styczniu 1945 r. w obawie przed zajęciem obozu rozpoczęto pieszą ewakuację, której przebieg przyprawia o dreszcze. Trasę wyznaczono przez Mikoszewo, Świbno, Cedry Małe oraz Wielkie, Pruszcz Gdańsk, Kolbudy, Łapino, Niestępowo, Żukowo, Przodkowo i Pomięczyno. Marsz rozpoczął się 25 stycznia o czwartej rano. Codziennie, przez 11 dni, trasa obejmowała ok. 20 km w ok. 20-stopniowym mrozie. Więźniowie maszerowali w dziewięciu kolumnach pilnowanych przez strażników. Przy każdej czuwał oficer oraz 40-SS manów z bronią automatyczną. 

Tak wspominał wymarsz Jan Kozłowski: "(...) pierwsze kolumny opuściły obóz. (...) Gdy ruszyliśmy za bramę, obejrzałem się po raz ostatni na to gniazdo zła i bezprawia, które pochłonęło tyle niewinnych ofiar. Przyszły mi na myśl pierwsze skojarzenia obozowe związane z bramą, która tym razem otworzyła się. Opuszczaliśmy obóz z wielkim zadowoleniem, nie przeczuwając co czeka nas w tej drodze, i jaki los zgotują nam nasi oprawcy."

Serdeczna Matko 

Ze względu na niskie temperatury szybko marsz przerodził się w śmiertelną pułapkę. Będący często w obozowych pasiakach więźniowie upadali z wycieńczenia, co tylko rozjuszało oprawców, któzy chcieli jak najszybciej oddalić się od Armii Czerwonej. Nocowano po stodołach, kościołach i innych dużych budynkach. Nieogrzewane sale przynosiły żniwo. Na porannych apelach skład kolumn był coraz mniejszy. 

Nocleg w kościele w Poniemczynie znamy ze wspomnień Mitury: "W kościele było bardzo zimno, mróz dochodził do kilkunastu stopni. Zziębnięci, głodni i wymęczeni zajęliśmy miejsca w ławkach, gdzie drzemiąc, siedzieliśmy całą noc. (...) Ktoś dostrzegł pod chórem beczkę zamarzniętej, święconej wody. W mgnieniu oka woda została wydłubana łyżkami i nożami i doszczętnie połknięta. Przyszła kolej na kropielnice, w których także w postaci lodu znajdowała się woda święcona.(...) W naszej kolumnie maszerował z nami pewien organista. (...) Wszedł na chór i dorwał się do organów. Z chóru popłynęła melodia muzyki kościelnej, a potem ucichła. Więźniowie domagali się zagrania "Boże coś Polskę", ale ktoś rozsądniejszy zabrał głos i przestrzegł, że nie wolno tego robić. Bo mogli nas wszystkich wystrzelać w chwili, gdy była wolność już blisko. (...) Organista siłą wszystkich chyba piszczałek zagrał i zaśpiewał "Serdeczna Matko ". A ostatnie słowa pierwszej zwrotki: "Zlituj się zlituj, niech się nie tułamy" - już nikomu nie mogły przejść przez gardło, bo w kościele powstał jeden szloch."

Zginęło ponad 5 tysięcy

Marsz kończył się w różnych miejscach - punkty zborne dla kolumn rozlokowane były od Pucka do Godętowa pod Lęborkiem. Z ponad 11 tys. więźniów do miejsc dalszego transportu dotarło zaledwie 6 tys. Historycy szacują, że kilkaset osób uciekło, należy więc liczyć, że około 5 tysięcy ludzi zmarło z wycieńczenia, chłodu i od okrutnego traktowania strażników. Dane te są mocno szacunkowe, opisy świadków mówią o poboczach pełnych trupów. Nieco ponad 2 tysiące ofiar zostało pochowanych na Cmentarzach Ofiar Marszu Śmierci. Wiele osób pochowali też Kaszubi.

W tym czasie trwała również ewakuacja z podobozów, objejmująca 21,5 tys. więźniów. Większość ewakuowano barkami do Niemiec. Dotarły na początku maja, zaś straty sięgały nawet 50 proc. Zmarli podczas drogi byli nago wrzucani do wody. 

Większośc ofiar bestialstwa niemieckiej III Rzeszy nie jest jednak znana nawet z nazwiska. Leon Koncewicz, więzień Stutthof i uczestnik marszu zapisał: "Marsz wśród śniegów i solidnego mrozu staje się coraz cięższy. Kolumna zamienia się w pochód wlekących się z głodu i słabości ludzi, obojętnych już na szczekanie psów, tylko kolby esesmańskich karabinów spadające na plecy więźniów powodują chwilowe przyspieszenie marszu lub upadek więźnia. Słabsi coraz częściej mimo pomocy koleżeńskiej zostali w tyle, a esesmani z diabelską uciechą urządzają sobie współzawodnictwo w celności strzałów uśmiercających tych, co zostali i zasłabli. Huk wystrzału oznaczał śmierć kogoś z nas - więźniów. Droga za nami zaczynała się znaczyć czerwonymi plamami na białym śniegu a ciała konających więźniów coraz częściej pozostają na tragicznym szlaku. Zostali bezimienni, bo nikt nie spisał ich numerów i nigdy ich rodziny nie znajdą ich grobów i prochów. Marsz ewakuacyjny zaczął się przeradzać w marsz śmierci".

fot. grafika ocalałego Józefa Łapińskiego ilustrująca Marsz Śmierci. 

 Piotr Celej

Chcesz być na bieząco z informacjami ze świata historii? Jesteśmy na facebooku polnocnej.tv. Szukaj nas na Twitterze oraz wyślij nam maila. 

Tagi: