Piotr Celej: wyżyć z historii, czy żyć dla historii

Liczba osób „utrzymujących” się z historii jest trudna do oszacowania. Dlaczego jednak wybierają karierę w tak ciężkiej branży? Czy jest ona skazana na zagładę?

Gdybyśmy chcieli policzyć osoby, które zarabiają na historii trzeba byłoby zliczyć wszystkich nauczycieli historii, archeologów, pracowników uniwersyteckich i instytucji naukowych, personel muzeów, publicystów. Do tego trzeba byłoby doliczyć rzeszę 100 tys. rekonstruktorów, którzy za swoje wstępy jakieś (niewielkie, ale zawsze) pieniądze biorą. Razem dałoby to półmilionową grupę ludzi, którzy utrzymują się lub chcą z historii.

A zarobki? Cóż dolna klasa menadżerska w korporacji zarabia tyle co dyrektor państwowego muzeum i znacznie więcej niż dziekan wydziału historycznego na uniwersytecie. Historycy i osoby żyjące z historii żyją więc często w rozdarciu między etatami. Tu odczyt, tam negocjacje z wydawcą, grant od miasta za opracowanie i do tego dwie uczelnie lub przygotowanie po nocach broszur. Coś co dla środowiska jest normą w świecie zdominowanym przez wielkie finansowe korporacje wydaje się raczej śmieszne. Bitwy o kilkaset złotych, które powodują niesnaski między kolegami po fachu to raczej smutny standard niż odstępstwo. Środowisko jest podzielone i jak przysłowiowa kania dżdżu a raróg myszy poszukuje źródeł finansowania. A może to po prostu ciepła przystań dla przegrańców w sweterkach? I mimo powstania szumnych "menadżerów historii" to pieniędzy tutaj nie ma. 

Czy jednak jest po co finansować historię? Może to zwykła fanaberia syndromu Piotrusia Pana, ludzi zafascynowanych: Rzymem, rycerzami, szlachtą czy mundurami? Może ludzie pracujący wokół historii to zwyczajne jarmarczne dziady, którzy nie chcą pracować od 9 do 17, lecz wolą wykorzystywać swoje horyzonty by wciąż bawić się ołowianymi żołnierzykami? Przecież praca ta z punktu widzenia rozwoju gospodarczego jest bezproduktywna. Ba, nie dość, że żeruje na społeczeństwie, to jeszcze archeolodzy blokują inwestycje! Nie mówiąc już o potężnych pieniądzach ładowanych w budowę coraz to nowocześniejszych muzeów.

Podstawą tych „roszczeń” osób zajmujących się historią jest budowanie pamięci historycznej i tejże tożsamości. Powie to zarówno „rycerz” na jarmarku, jak i profesor historii na ważnym odczycie. Jak jednak wygląda to w Polsce? Czy nie jest tak, że historię zdominowała politykę historyczna. To określenie od kilkunastu lat często przywoływane ma w sobie przedrostek polityka. W naukach społecznych za klasyczną jest uznawana definicja polityki M. Webera — jako dążenia do udziału we władzy albo do wywierania wpływu na podział władzy; powszechne jest także rozróżnienie polityki, życia politycznego w społeczeństwie, na sferę podstawowych norm i instytucji politycznych sferę interesów zbiorowych, stosunków władzy, podejmowania decyzji, sferę realizacji zadań, interwencji, planowania (za słownikiem PWN).

Historia stanęła więc na rozdrożu – gdzie nie ma aksjomatu nauki jako veritas, lecz buduje się określone narracje. Nie inaczej jest z wiedzą o przeszłości Gdańska, o czym pisał P.O. Loew. Nauka więc jest pisana przez określone grupy interesów. Czy jednak to jedyny model jaki można stworzyć? A może mityczna niewidzialna ręka rynku zweryfikuje, czy poza podstawową edukacją potrzebni są historycy. Mamy przecież sporo miesięczników historycznych, mamy też coraz popularniejszą odzież patriotyczną, niektórzy rekonstruktorzy potrafią też utrzymać się czy to z rzemiosła czy np. z prezentacji swojego uzbrojenia – niekoniecznie dla gmin i innych podmiotów publicznych. Wolny rynek zweryfikowałby ile osób naprawdę może zarabiać na historii, a ile było „przyklejonych”. Przecież, nie oszukujmy się, o ile w latach 90. przeszłość była nęcąca, to teraz zaczyna być „elitarna”. Młodzi ludzie wolą zbierać Pokemony. Wystarczy zobaczyć uliczne sondy – nie, nie o średniowieczu czy II wojnie światowej, lecz o Solidarności – czasach nieomal współczesnych. Nikogo nie interesuje stan wojenny, porozumienia sierpniowe i inne pierdoły. Młodzi chcą żyć i oddychać pełnią życia.

Jest też system mieszany, gdzie co prawda pieniądze są w większości publiczne, ale trzeba na nie zasłużyć. Uczelnia musi mieć dobrych naukowców, naukowiec publikacje etc. Granty, granty, grada! Czy jednak ktoś sobie wyobraża, że prof. Samsonowicz, który nie zawsze miał ochotę na rozmowę z każdym będzie biegał i załatwiał stosy głupkowatych papierków? Liczyć się będzie nie wiedza i umiejętności a zdolności do pozyskiwania funduszy.

Co jeśli historia będzie podupadać, czego zwiastuny możemy zobaczyć już dzisiaj? Jeśli da się wciągnąć w podziały polityczne będzie ciężko odzyskać zaufanie do tego co mówią naukowcy, rekonstruktorzy, archeolodzy i muzealnicy. Jeśli utraci swój głos, pozbawi nas tożsamości kulturowej, naszego rozwoju i tego, że od okrucieństwa wojen doszliśmy do społeczeństwa obywatelskiego. I to będzie największym wyzwaniem dla osób zajmujących się historią. Bo, niestety, nadal pozostanie ona pasją, gdzie osoby z tytułami naukowymi zarabiają mniej niż dolny szczebel w korporacjach. Pasją, ale jakże ważną i naprawdę społecznie potrzebną, przez to nieprzeliczalną na pieniądze. 

Nie na darmo pisał Luis Buñuel: „Musimy zacząć tracić pamięć, nawet tylko stopniowo i nieznacznie, by zdać sobie sprawę, że pamięć stanowi nasze życie. Życie bez pamięci jest niczym (…). Pamięć jest naszym spoiwem, powodem istnienia, wrażliwością, nawet naszym działaniem. Bez niej jesteśmy niczym (…).”

A polityka? Pal ją sześć. Każdy ma swoje poglądy, zaś w historii najważniejsza jest prawda. I mogę to obiecać czytelnikom strefahistorii.pl – tu liczy się historia. Chociażby nie miałoby być z tego kokosów i zaszczytów. 

Piotr Celej

Chcesz być na bieząco z informacjami ze świata historii? Jesteśmy na facebooku polnocnej.tv. Szukaj nas na Twitterze oraz wyślij nam maila. 

Tagi: