Rokitnica – tu Sowieci polowali na dziewczyny

Kronika Rokitnicy Hans-a Joachim-a Claassen jest fascynującym obrazem życia codziennego tej wsi, widzianym oczami młodego jej mieszkańca. Niezwykle cennym materiałem historycznym są opisy warunków, w jakich przyszło żyć i pracować robotnikom przymusowym w czasie wojny i formach ich integracji w życie tej małej społeczności. Równie wyjątkowy jest opis warunków życia lokalnej społeczności, w czasie, kiedy odchodziły Niemcy a nastawała Polska. To naprawdę pasjonująca lektura – przekonuje nas tłumaczący tekst z zapartym tchem...

Marek Kozłow

Po totalnej denominacji pieniądza ludność potrzebowała z początku czegoś takiego, jak okres przejściowy, by móc przyzwyczaić się do nowych warunków, w szczególności do nowej waluty. W Wolnym Mieście Gdańsku otrzymaliśmy Guldeny, bardzo stabilną walutę, która opierała się na Guldenie holenderskim. Czas, który nastąpił był bardzo dobry. Ludność miała pracę, a po wielu latach wszechobecnych braków życie gospodarcze ożywiło się niesłychanie. Do dzisiejszego dnia czas ten zwany jest „złotymi latami dwudziestymi”. Niestety cud ten nie przetrwał zbyt długo; już w roku 1928 zaczął się spadek. W następnych latach doszło do kryzysu gospodarczego z bezrobociem i przymusowymi licytacjami. Szczególnie źle szło rolnictwu. Czysto rolnicze państwo Polska zalewało gdański rynek żywnością, legalną i nielegalną. Masło, jaja i drób wnoszone były przez chłopów polskich w koszach i torbach przez granicę. W końcu była to także w dużym stopniu ludność niemiecka. Do tego wszystkiego dochodziła różnorodna waluta, dwa złote równe jednemu guldenowi. Tak więc sprzedaż była dla tych ludzi wielce opłacalna. Ludność miejska kupowała więc tak tanio, jak się tylko dało, siła nabywcza była i tak bardzo niska. Stąd też rolnictwo tutejsze nie było w stanie zbywać swoich produktów rolnych, albo tylko w niewielkim stopniu, za znikomą cenę. Najbardziej obrotni wpadali w owym czasie na najróżniejsze pomysły i nie bali się żadnej pracy. I tak, niektórzy, po dokonanym uboju świń, sprzedawali je w formie wędlin, szynek i tym podobnych w ilościach detalicznych. Inni wyrabiali masło oraz zajmowali się wypiekami, by zagwarantować sobie jako takie utrzymanie. Ludzie pracujący na etatach w ogóle nie zauważali tych zmian, gdyż ich standard życia nie był nigdy tak korzystny, jak wówczas.

Wszystkie te zmiany były odczuwalne także w Rokitnicy. Co prawda bezrobotnych było niewielu, a i ci byli niemi tylko okresowo, ale i to nie byłoby konieczne, gdyby nie polscy pracownicy najemni, którzy przemierzając te tereny nielegalnie, zimą gotowi byli wykonywać prace chociażby w zamian za jedzenie. W tamtych tak dobrych czasach, niektórzy posiadacze żyli po prostu ponad stan, i popadli przez to z wielkie tarapaty. Jednakże, ogólnie rzecz biorąc, gospodarka Rokitnicy prezentowała się dobrze. Istotne było przy tym, że duża ilość gospodarstw wykonywała swoje zadania siłą własnych rodzin; również dobre położenie względem miasta miało tu wielkie znaczenie. To coraz bardziej uwidaczniające się niekorzystne położenie gospodarcze pogrążał dodatkowo chaos polityczny. Powstawała duża ilość partii, każdy zainteresowany był zbieraniem głosów i obiecywał przy tym wyborcom podczas zgromadzeń często rzeczy wprost niemożliwe. Ich sukcesem było niemalże całkowite blokowanie funkcjonowania istniejących dużych partii, a korzystały przy tym partie ekstremistyczne obydwu kierunków.

Do tej pory Rokitnica pozostawała, politycznie rzecz ujmując, bardzo spokojna i konserwatywna. Ale teraz nastał wielki niepokój. Przy okazji wyborów do Volkstagu wystawiono czterech dobrze rokujących kandydatów z czterech partii. Jeden z nich został rzeczywiście wybrany. Rozkład posunął się do tego stopnia, że w jednym z przypadków ojciec i syn stanęli do wyborów z różnych partii i mało brakowało, a obydwoje zostaliby wybrani. Ten polityczny chaos wykorzystały siły ekstremistyczne. Prym wiodły tu, jak i we wszystkich innych regionach niemieckich, walczące o swoją egzystencję rodziny oraz indywidua, szukające dla siebie odpowiedniego miejsca w karierze. Ogól wyrażał wolę spokoju i porządku i podporządkowywał się temu rozwojowi. Także i u nas słychać było głosy przestrogi, pochodziły one w większości z kręgów starych tutejszych rodzin. Na niewiele się jednak zdały. Od tej pory o w naszej wiosce decydowało NSDAP.

Duże poruszenie wywołał fakt powołania na stanowisko szefa grupy miejscowej osoby spoza wioski, który funkcję sprawował w sposób, jakby istnienie miejscowości zależało od niego. Funkcje pełnione honorowo przydzielane były odtąd bez związku z pozycją ekonomiczną, lecz w zależności od interesów partii. Pielęgnowane od stuleci życie wspólnoty sąsiedzkiej zostało dotkliwie naruszone. Dotąd rolnicy organizowali się lub też, niektórzy nie, w okręgowych stowarzyszeniach gospodarczych. Od teraz zmuszeni zostali do członkostwa w okręgowych stowarzyszeniach rolniczych. W wiosce podlegali oni przewodniczącemu koła dla danej miejscowości. Również ten urząd był w pierwszej linii funkcją polityczną. Miejscowym przewodniczącym grupy rolników był Albert Voß z kolonii Großland. Ostatnim przewodniczącym grupy był Arno Behrend. Grupy te podejmowały też wiele decydujących dla obrazu miejscowej gospodarki zadań. W wyniku tzw. prac interwencyjnych bezrobotnych zatrudniano głównie do prac melioracyjnych, budowy dróg oraz większych remontów. Prace te finansowane były z rządowych środków pomocowych. Warunkiem przy składaniu tego rodzaju wniosków pomocowych było posiadanie przez wnioskującego odpowiedniej części kapitału własnego.

Podejmowano także starania o stworzenie stabilnego rynku zbytu. Dla Wolnego Miasta Gdańska stanowiło to szczególnie trudny problem. Ojczyzna niemiecka chciała udzielać pomocy, jednakże nie mogła ze względu na polskie zwierzchnictwo celne. Ale i tu doszukano się z czasem luk, przez co zdołano wprowadzić życie gospodarcze znowu na odpowiednie tory.

Ogólna sytuacja w polityce światowej stała się w wyniku zmian w Niemczech bardziej dynamiczna. Wiele zdarzeń przybrało konsekwencje, które okazały się korzystne dla Rzeszy Niemieckiej, a działo się to za ogólnym przyzwoleniem świata. Co stanie się z Gdańskiem? Stało się wielką kwestią tamtych czasów! Odpowiedzi udzielił 1 września 1939. We wczesnych godzinach porannych obudzeni zostaliśmy głośnymi detonacjami ostrzałów artyleryjskich. Na oświadczenia nie musieliśmy długo czekać. Wiadomości specjalne ogłaszały niezwłocznie. Armia niemiecka maszerowała. Rzesza Niemiecka odzyskała Gdańsk. Byliśmy znowu Niemcami; radość mieszała się z niepewnością!

Z początku nie dochodziły do nas żadne wiadomości na temat rzeczywistej wojny. Spektaklem były tylko nadciągające eskadry bombowców, przeznaczone do ataku na polski depozyt amunicji na Westerplatte. Załoga broniła się zacięcie, jednakże musiała się wkrótce poddać. Przeżyciem były ciągnące się oddziały wojsk niemieckich, szczególnie wtedy, gdy były one zakwaterowywane na kilka dni. Po jakimś czasie przybywali do wioski także pierwsi polscy jeńcy wojenni. Zostali oni rozdzieleni pomiędzy rolników i nadzorowali przez kilku wartowników. Jeżeli rodzice którychś z nich byli kiedykolwiek obywatelami niemieckimi, zwalniano takie osoby natychmiast. Grupy wartownicze zostały po jakimś czasie wycofane, a następnym krokiem było zwolnienie także samych pozostających jeszcze jeńców. Zostali oni jednak zobowiązani do pełnienia służby w miejscowych rolników i nie mogli opuszczać swojego miejsca pracy. Poza tym żyli oni na wolności i pracowali za wynagrodzeniem. Do tego przybyły jeszcze młode polskie dziewczyny, które, tak samo jak mężczyźni, podlegały obowiązkowi pełnienia służby za wynagrodzeniem. Tak samo jak oni mogły się one poruszać bez ograniczeń.

Z początku wydawało się, że na miejscy panuje nadmiar siły roboczej, ale to miało się szybko zmienić. Całe rolnictwo przestawione zostało na produkcję masową. Synowie wioski, o ile nie służyli do tego czasu już w jednostkach gdańskiej policji lub w armii, zostali powołani i stawiali się rocznikami. W wyniku utworzenia tzw. grup Volksdeutschów przerzedzały się z czasem również szeregi polskich robotników rolnych. Po tym, gdy na złożony przez nich wniosek – nie wywierano przy tym żadnego nacisku – przyjmowano ich do grup mogli oni przejść do pracy w przemyśle lub zostać wciągnięci do armii.

W celu lepszego zaopatrzenia wioski w siłę roboczą utworzono w roku 1940 żeński obóz pracy. Zakwaterowanie miała miejsce w barakach, postawionych specjalnie dla tego celu. Obóz liczył 80 do 10 młodych kobiet. Niemiecka młodzież żeńska musiała w tym czasie odsłużyć w półrocznej służbie pracy Rzeszy, do tego, w czasie wojny doszła półroczna służba wojenna. W tym czasie kobiety te były skoszarowane. Obozy te zakładano niemal wyłącznie w wioskach, celem niesienia pomocy w rolnictwie. Młode kobiety zostały rozdysponowane pomiędzy rolników i miały być zmieniane co czternaście dni. Fakt ten ożywiał znacząco obraz wiejskiej codzienności. Szczególnie gdy panny te, przechodziły rankiem w niebieskich strojach, z czerwonym nakryciem głowy i śpiewem na ustach w kierunku ich miejsca prac. Mieszkańcy wsi bardzo szybko przyzwyczaili się do tej nowej sytuacji. Pomiędzy rodowitymi mieszkańcami, a nowo przybyłymi panowała dobra atmosfera. Dziewczyny organizowały imprezy, które cieszyły się powodzeniem mieszkańców. Kierownictwo dokładało starań, by czynić więcej niż tylko, to czego ogólnie oczekiwano w ramach obowiązków. Z wielu powodów praca nie wyglądała tak, jak można było tego od tych dziewczyn oczekiwać. Jednakże dla przepracowanych gospodyń każda pomoc była bardzo chętnie widzianym odciążeniem. Pierwszej zimy istnienia obozu spłonął barak główny. Załoga zakwaterowana została przejściowo w pustym budynku parafialnym. Dziewczęta mogły spędzić ich obowiązkowe pół roku również w obozie pracy, co zresztą często czyniły. I tak upływały lata wojny. Wielkie wzruszenie i empatię odczuwano zawsze wtedy, gdy na polu walki poległ któryś z synów wioski.

Jak już w czasie pierwszej wojny oraz ciężkich lat po niej, wiele rodzin z Rokitnicy przyjmowało u siebie dobrowolnie dzieci z dużych miast na okres wakacyjny. Do tego goszczono także rannych żołnierzy oraz rodziny, które utraciły swój dobytek podczas bombardowań.

Ludność nie dała sobie przeszkodzić w swojej pracy i była w niej bardzo pilna. Mimo braku podstawowej siły roboczej produkcja rolna była bardzo dobra. Współpraca z robotnikami polskimi, a w późniejszym okresie także z ukraińskimi kształtowała się na ogół dobrze. Także oni pracowali tak dobrze, jak tylko potrafili, byli spokojni i odnaleźli godzili się ze swoim losem. Poza wymienionymi Polakami nie przebywali w Rokitnicy żadni inni jeńcy wojenni. Również Ukraińcy byli cywilistami, mężczyźni i kobiety. Otrzymywali wynagrodzenie i mogli poruszać się w wiosce bez żadnej kontroli, ale tak jak Polacy podlegali obowiązkowi pracy zgodnie z przydziałem. W celu zabezpieczenia przed ogniem oraz innymi przypadkami, przez cały okres wojny wieś patrolowana była nocą przez dwuosobową straż. Składała się ona prawie zawsze z jednego Niemca i jednego Polaka i zmieniana była raz na noc. Alarm przeciwlotniczy nie był potrzebny, gdyż syreny z Gdańska były tak głośne, że wystarczały także dla nas. Gdy jednego razu Gdańsk zaskoczony został bombardowaniem ze strony Anglików – atak został zresztą bardzo skutecznie odparty – Anglicy zrzucili swoje bomby na Rokitnickie pola celem pozbycia się obciążenia. Powstałe leje obserwowane były ze zgrozą i dawały wielu z nas do myślenia. Gdańsk jednak był z reguły przez myśliwce omijany. Niespodziewanie ofiarą pojedynczego bombowca padła w lecie 1942 sąsiednia Wiślina. W trakcie tego solowego ataku dwa gospodarstwa zamieniły się w popiół. Ofiar wśród ludzi nie było. Gospodarstwa zostały odbudowane jeszcze tego samego roku.

Ciężkie czasy zawisły jednak nad dwoma Rokitnickimi rodzinami. Mieli oni coś tam powiedzieć, złożono na nich donos i zesłano ich na jakiś czas do obozu koncentracyjnego. Powodem (donosu – przyp. Tłumacza) była z jednej strony stara nienawiść, z drugiej żądza jednej z osób poprawienia swojej sytuacji. Wojna zbliżała się ku końcowi. Kto chciał ten koniec przeżyć musiał się mieć na baczności i na ten temat milczeć. Czy koniec ten zajrzy także do nas? 20 lipca 1944 to potwierdził. „Walka do samego końca” brzmiało najczęściej słyszane wówczas hasło – domyślano się już, że hasło to będzie realizowane.

Tegoroczne zbiory zbóż były imponujące, a do tego przebiegły bez przeszkód. Również warzywa obrodziły szczodrze, tyle że jesień była bardzo wilgotna, co znacząco utrudniało prace polowe. Szczególnie trudne okazało się dostarczanie buraków do cukrowni w Pruszczu. Miało to związek z ukończeniem budowy lotniska. Pasy startowe i dojazdowe przecięły drogę do Pruszcza w dwóch miejscach, co powodowało, że musieliśmy jechać z burakami przez Radunicę. Do tego ustawiono w wielu miejscach betonowe maszty do urządzeń radarowych, a na wybudowaniu „Großland“ obrona przeciwlotnicza ustawiła pozycje dla reflektorów. Na drodze do Radunicy wybudowano baraki oraz ogromne garkuchnie. Zbiegło się to w czasie z przerwaniem frontu rosyjskiego w Prusach Wschodnich. Docierały już pierwsze pochody uciekinierów, nie dotknęły one jednak Rokitnicy. Jedynie stado koni, które pochodziły ponoć z Litwy zostało tymczasowo przechowane w obniżeniach przy „kanale Krefta”. Nacisk Rosjan zelżał; było do czas Powstania Warszawskiego; panował wówczas niemalże całkowity spokój. W każdą niedzielę każda wioska zobowiązana była do wystawienia określonej liczby siły roboczej do przerzucania mas ziemi z tworzonych rowów i wałów. Wkrótce potem formowane były również oddziały „Volkssturmu”; angażowali się przy tym nawet Polacy. Niestety nie zdołano tym razem we właściwy sposób wykonać orki ozimej. Poza tym w dalszym ciągu było spokojnie, odbywały się nawet bieżące zjazdy hodowców bydła i trzody. Gdańsk jeszcze stał i żył, ale na krótko przed świętami przyszły pierwsze poważniejsze ataki. Zrozumieliśmy, że i nasze miasto nie zostanie oszczędzone. W okolicy Nowego Roku przyszły mrozy. Był to bardzo nerwowy przełom roku.

Mogło by się wydawać, że prawie zapomniano o wojnie, bo wszędzie odbywały się polowania. Mieliśmy bardzo dobry sezon na zające, co zaowocowało doskonałymi rezultatami polowań. Ale nie u wszystkich myśliwych atmosfera była dobra. Już niedługo miało dojść do zacieśnienia się kotła wokół nas, takie były też nasze przypuszczenia. Z początkiem stycznia, a może już przed świętami, gminy zobowiązane zostały do udostępnienia pojazdów. Zostały one uformowane w kolumny i zadaniem ich było dostarczenie zboża i ziemniaków na tyły frontu. Związek hodowców bydła i trzody wyszukiwał na terenie Żuław Wielkich zwierzęta zagrodowe i spędzał je na teren Żuław Gdańskich. Sąsiad Behrend zobowiązany został do opieki nad nimi. Nagle rozpoczęto wysiedlanie Żuław Wielkich. Spotkało się to z ogólnym brakiem zrozumienia, gdyż mieszkańcy Prus Wschodnich przebywali jeszcze w swoich domach. Czy może jednak ewakuacja została już całkowicie zakończona? Mieszkańcy Żuław zaczęli wracać. Z obszaru tczewskiego, a może z jeszcze odleglejszych miejsc pędzono tu ogromne stada bydła do uboju. Dochodziło do bardzo smutnych scen. Zwierzęta za nic nie chciały opuszczać swoich zagród i wiosek. Uciekały na podwórza i z powrotem do obór. Zwierzęta krótko przed ocieleniem miały być zebrane razem, taki był przekaz, ale tak naprawdę nikt nie wiedział dokładnie, czy nie jest to jednak karalne. Jednak zrobiono to; w początku uważano, że wszystko jest w porządku. Celem dla tych stad była rzeźnia w Gdańsku.

Temperatura spadała lecz niepewność rosła. 19 stycznia nadeszła ogromna śnieżyca. W godzinach południowych otrzymaliśmy telefon z Kiezmarka od znajomej rodziny z okolic Nowej Holandii, która miała być już na trasie ucieczki. Prosili, by i stamtąd odebrać, kobiety i dzieci. Mężczyźni na wozach konnych ustawili się na Wielkiej Żuławie w oczekiwaniu na przeprawę przez Wisłę. Po krótkich ustaleniach na temat możliwości ich rozpoznania – nie znaliśmy się osobiście – udałem się w drogę. Droga do Kiezmarka była bardzo gęsto wypełniona ludźmi, którzy nie myśleli o niczym innym, jak tylko iść przed siebie. Przejazd był więc bardzo trudny, ale po odbytej chorobie moje zwierzaki pociągowe były w dobrej kondycji. Bez trudności odnalazłem naszych znajomych.

Kiezmark był bardziej niż przepełniony ludźmi, szukającymi rozpaczliwie pomocy. Podejmowano wprawdzie kroki, by udzielić im pomocy, ale tego wszystkiego było za dużo. Tłumy ludzi uciekały po prostu na zachód. „Wszystko biegnie, ratuje się, ucieka”. Przede wszystkim wielu koncentrowało się na tym, by rodziny trzymały się razem, bądź też by się wzajemnie odnaleźć. Wiele osób stało z przyczepionymi na plecach albo na piersi plakatami. Inni, w szczególności samotni skombinowali sobie krzesła i przerabiali je na coś w rodzaju sań, na których ciągnęli resztki swojego dobytku. Pomiędzy ludnością cywilną, przeważnie kobietami, dziećmi i starcami dostrzec można było pojedynczych pojedynczych żołnierzy. Zgubili oni swoje oddziały. Również porozbijane grupy Volkssturmu, ze strzelbami myśliwskimi na plecach ciągnęły w drogę.

Wieczorem doszło do ponownego ataku samolotów na Gdańsk. W trakcie innego przedpołudnia dotarły wozy konne naszych znajomych. W zrozumiały sposób dołączyli się do nich jeszcze inni członkowie rodzin; rodziny, za wszelką cenę próbowały trzymać się razem. Jakież niesamowite przeżycia musieli mieć ci wszyscy za sobą, zanim zdołali tu dotrzeć! Najpierw niepewność tego, co ich czeka. Nikt nie mógł opuszczać swoich wsi na własną rękę; partia określała termin, przekaz brzmiał, jakoby nie istniało żadne zagrożenie. Wszyscy, w jakikolwiek sposób sprawni mężczyźni musieli do Volkssturmu. Wiele kobiet musiało radzić sobie w tych trudnych chwilach w pojedynkę. A potem, gdy u wiosek stali już Rosjanie, nikt o niczym nie powiadamiał. Decyzyjni opuścili te miejsca już dawno. Ludzie pakowali swój dobytek i wdali się z Rosjanami w swoisty wyścig. Jedynymi pomocnikami dla tych rodzin byli często jeńcy lub tak zwani obcy robotnicy. A gdy czołgi przedarły się już pod Elbląg, odcinając możliwe drogi ucieczki, uciekali wszyscy Zalewem Wiślanym. Lód na zalewie został jednak uszkodzony bombami i granatami. Właśnie rozpoczęła się największa tragedia w historii Niemiec.

Rosjanie nie rozbudowywali swojego natarcia w celu dalszego marszu na zachód, lecz, jak się mieliśmy później dowiedzieć, przygotowywali wielkie natarcie na Gdańsk, od strony południowej. Atakujący zostali zmuszeni do tego w wyniku bohaterskiej obrony mostu w Malborku. Przerwa ta oraz utrzymujący się mróz dał uciekinierom możliwość kontynuacji marszu przez Zalew Wiślany w kierunku zachodnim. Uciekinierzy przemieszczali się jednak zwolnionymi drogami i duktami w dwu- i trójszeregu, zajmując całą szerokość tras. Trwało to tygodniami. Pod wieczór szukali opuszczonych zabudowań i zagród, by choć trochę odpocząć i nakarmić konie. Nocą przejazd kolumn był niemożliwy. Niemal co noc trwały naloty. Wiele osób czuło się u podejmujących ich gospodarzy tak dobrze, że postanawiali nie udawać się w dalsza drogę. Byli też tacy, którzy niemalże bez przerw parli na zachód. Obrazy z poboczy tras były straszliwe. Zwłoki i szczególnie padnięte zwierzęta zalegały w śniegu. Trzeba pamiętać, że był to okres źrebienia. Klacze wyrzucały źrebięta z siebie prosto na śnieg, te zabijano i kontynuowano podróż.

Wielkie znaczenie dla naszej wsi miała wtedy kuchnia w barakach; tam gotowano na okrągło, by tłumy nadciągających ludzi mogły dostać ciepłą strawę. Ale także w gospodarstwach gotowano od rana do późnej nocy, gdyż każdy chciał pomóc. Co za los! Kto nie przeżył tego sam, nie będzie mógł sobie tego wyobrazić. W naszej zagrodzie mieliśmy do 100 koni uciekinierów dziennie. Przy wszystkich tych uciekających trzon naszych starych znajomych pozostał. Nie zamierzali udawać się w drogę, woleli dzielić nasz los. Na te konie przypadało też wiele osób; zawsze udawało się im znaleźć jakiś skrawek do odpoczynku. Ze względów bezpieczeństwa niektórzy spali na swoich wozach. W tamtym czasie rozwiązywano wiele kolumn, obiecując uciekinierom dalszą podróż pociągiem. Konie były pobieżnie sortowane, najlepsze w jakiś sposób rozdane, innym odcinano ogony; następnie zabierano je w specjalnie przygotowane miejsca i zabijano. Jedno z takich miejsc rzezi koni znajdował się na parceli Hahna, za kościołem. Ze sprawozdań Wehrmachtu słyszeliśmy, jakoby Rosjanie stali u brzegu Odry a droga ucieczki przez Pomorze miałaby w ten sposób zostać odcięta. W tej sytuacji spowodowało to nawet pewne uspokojenie. Po tym jak wszyscy z Prus Wschodnich byli już u celu, musieliśmy liczyć się z tym, że i nas wygoni wkrótce w drogę.

 

Co się teraz stanie? Było naszym niespokojnym pytaniem. Z początku nastał krótki okres spokoju. Zajęliśmy się młócką i przy pomocy uciekinierów rozwoziliśmy gnój. W pierwszej linii postanowiliśmy utrzymać nasze zagrody w czystości, po drugie nikt nie miał pojęcia, co teraz nastąpi. Wierzyliśmy wszyscy, że będziemy i tym razem w stanie obsiać nasze pola. Nieprzerwanie docierały oddziały z Kurylii, a więc najlepsze oddziały. Byli dobrej myśli; oczekiwali na ciężkie uzbrojenie i mieli nadzieję na zaangażowanie ich w walkę. Ciężka broń nie docierała, a oddziały skierowano do walk w stanie takim, w jakim przybyli. Tam gdzie tliła się jeszcze nadzieja, tak się jej dalej trzymano. Jednakże nic się nie chciało wydarzyć, wojna trwała jak dotąd. Front osiadł jednak w obrębie Borów Tucholskich. Tak więc i my mieliśmy znowu spokój. Rosjanie podążali bardziej w kierunku zachodnim i północnym. Ich zamiarem było oddzielenie kotła gdańskiego od Gdyni, co i wkrótce nastąpiło, z tym że przy bardzo poważnych stratach po ich stronie.

Spędzanie bydła z okolic Tczewa przybrało na rozmachu. Odgrywały się smutne sceny! Cokolwiek zostało po drodze, było od razu dobijane przez przypadkowe osoby. Bydło szukało pomocy u ludzi i za nic nie chciało opuszczać swoich wiosek. Gdańsk był pełen ryczącej zwierzyny, a w rzeźni pracowano na pełnych obrotach. Podczas nalotów bombowych padały niezliczone ilości zwierząt. Zbliżający się front dało się zauważyć przez wzmagające się kwaterunki, tak więc sytuacja uciekinierów i ich wozów stawała się coraz trudniejsza. Armia żądała przeze wszystkim miejsce dla ich koni. Niedługo zaś powinni przybyć krewni i znajomi z Wyżyn Gdańskich, a my nie moglibyśmy ich wówczas przyjąć. Także nasz brat i siostra z Jagatowa podzielili ten sam los. Gdzie jednak mogliby się oni zatrzymać? W wyniku maksymalnego ograniczenia byłem w stanie porozumieć się z zakwaterowanymi w naszym gospodarstwie oficerami artylerii. Połowa stodoły należała do oddziału, a drugą połowę trzymałem dla przebywających uciekinierów oraz oczekiwanych krewnych. Takie samo porozumienie zawarłem dla naszego domu. Następni uciekinierzy nie mogli być pod żadnym warunkiem przyjmowani. Jeszcze dzisiaj mogę przyznać; panowała między nami bardzo przychylna atmosfera.

W tym czasie zabrakło także prądu, a prywatne połączenia telefoniczne stały się niemożliwe. Mimo tego udało mi się odbyć pewnego dnia rozmowę telefoniczną z moim szwagrem Janzenem z Kowali. Także tam liczono się z tym, że w każdej chwili może dojść do rozkazu opuszczenia wsi. W tym czasie w naszej wiosce zaangażowano do robót pionierów. Ich zadaniem było przede wszystkim budowanie blokad przeciwpancernych. Przeznaczano na nie głównie drzewa z naszej alei lipowej. Rokitnica wyznaczona została do obszaru zewnętrznego pasa obrony i z tego powodu czyniono odpowiednie przygotowania. Pewnego dnia zjawili się u mojego ojca wysocy oficerowie oddziałów pionierów i poprosili go o rozmowę. Zakładano bowiem, że w celu obrony kotła gdańskiego Rokitnica miała by znaleźć się pod wodą, a on miałby pełnić funkcje doradczą. Ojciec, z ciężkim sercem, ale udzielał niezbędnych informacji. Równocześnie rozpoczęło się ewakuowanie wiosek Gdańskiej Wyżyny, zaraz za kolumną wozów podążało też bydło. Nikomu nie pozwalano na pozostanie w domach, i zakazu tego przestrzegano z pełną surowością. 9 marca przybyli też krewni z Jagatowa; wraz z ich wozami mogli zając miejsce na parceli ojca. Mój brat Martin został jeszcze niedawno zaciągnięty do Volkssturmu i miał jeszcze ze swoją trupą walczyć gdzieś w Borach Tucholskich. Jednakże oficerowie frontowi wysłali tych ludzi do ich domów, by zajęli się tam swoimi rodzinami. Po wielodniowym marszu dotarł on jeszcze w porę do domu. Za dnia było w tym czasie jeszcze jako tako spokojnie, codziennie wywoziliśmy gnojówkę na pola. Wieczorami ogłaszano alarm bojowy, a do tego jeszcze ataki lotnictwa.

Powoli kończyły się nam zapasy opału. Wyruszyliśmy więc – mój przyjaciel, stary Prusak Wschodni, i ja – w drogę. Chcieliśmy przywieść drewno z gospodarstwa mojego szwagra Ericha Seelaff z Jagatowa i wybraliśmy drogę przez Rotmankę i Straszyn-Prędzieszyn. Z kierunku pruszczańskiej szkółki drzew strzelała nasza artyleria, ale sama była też ostrzeliwana. Dotarliśmy do Rekcina, a tam zostaliśmy nagle i my ostrzelani. Droga powrotna byłą wiele szybsza niż myśleliśmy. Na szczęście mogliśmy zakupić drewno w Pruszczu, tak więc nasza wyprawa nie była całkiem na darmo. W domu więc gotowano i pieczono całymi dniami. Moja siostra przywiozła ze sobą siaty pełne indyków. Przez wiele dni jedliśmy wyłącznie pieczenie z indyka, nie chciały one jednak smakować. Na szczęście w tak dużej grupie zawsze znalazł się ktoś, kto troszczył się o dobrą atmosferę żart.

23 marca wszyscy uciekinierzy musieli opuścić wioskę. Nie było żadnej wymówki, pozostać mogli jedynie mieszkańcy gospodarstw i znajdujący się w nich żołnierze. Zbliżał się front. Pruszcz został już opróżniony. Nasz los został już przypieczętowany. Życie w gospodarstwie było odtąd nie do zniesienia; pośród tłumów żołnierzy nie mogliśmy się w ogóle odnaleźć. Pewnego popołudnia pojechałem do ojca do Wiśliny. Udaliśmy się tam, jako że i my musieliśmy opuścić wioskę. Zabrałem ze sobą żywność oraz cennego rocznego konia. W drodze powrotnej widziałem spadającą wieżę kościoła. Pionierzy odpiłowali ją. Niesamowity obraz tętniącej niedawno jeszcze wioski. Tego wieczora dowiedzieliśmy się, że wyznaczone jakiś czas temu miejsca na rzekach i kanałach zostały przerwane. W ten sposób chciano utworzyć pas wodny między liniami frontu.

 

Oficer artylerii, odpowiedzialny za teren, poinformował nas w nocy, że rano cała ludność cywilna musi bez warunku opuścić Rokitnicę. Poradził nam, byśmy wyjechali już wczesnym rankiem, jako że później artyleria zajmie swoje pozycje, przez co ulica będzie prawie nieprzejezdna. Nie wiadomo także, jaka będzie sytuacja z wodą. W nocy nakarmiłem jeszcze nasze wszystkie zwierzęta gospodarcze, ostatni raz. Pożegnałem się z każdym z tych wspaniałych zwierząt, które tak ponad wszystko kochaliśmy. Potem przyszedł jeszcze nasz kuzyn Gustaw Classen z Żabinek na Mazurach; także on chciał wiedzieć co teraz.... Nie było się nad czym zastanawiać. Rokitnica, jako miejsce odwrotu będzie broniona bardzo długo, a jak wysoko podniesie się lustro wody? Tak więc mogliśmy poradzić mu tylko tyle, co sami byśmy robili. Od tygodni wiedzieliśmy już, że sytuacja będzie rozwija się w ten, a nie inny sposób, ale ciągle jeszcze mieliśmy nadzieję, że może wydarzy jeszcze coś co zmieniłoby sytuację. Nie muszę chyba pisać, jak czuli się moi rodzice. Tak więc opuściliśmy gospodarstwo naszych przodków, „Anno 1701” jak było napisane!

Ostatnie tygodnie Mueggenhahl

Rok 1945 przyniósł do dzisiaj więcej zabitych niż w całych poprzednich dwóch latach. Wiele starszych osób zmarło z powodów rozwoju bakterii meningokoki, ale też ze strachu i zmartwienia. Konfirmacja, odbywająca się zwyczajowo w Niedzielę Palmową, odbyła się wcześniej. W Wiślinie przebywaliśmy u naszego kuzyna Herberta Kienlina początkowo w dobrych warunkach. Także i on zdołał wynegocjować u wojskowych miejsce dla naszej rodziny. Wieczorami odbywało się spędzanie bydła. W tym celu poszukiwano przede wszystkim rolników z Rokitnicy, ale prawie nikogo nie udało się znaleźć. Niesamowitym uczuciem było dla nas spędzanie bydła w ciemności i odgłosach zbliżającego się frontu, ale nikt nie chciał tracić nadziei na uratowanie choćby części dobytku. I tak zdołałem pozbierać naszą zwierzynę, nawet jeśli nie całą. Przebywający na gospodarstwie żołnierze mieli również apetyt na część tego dobra. Zwierzyna, która zboczyła z drogi, była w zasadzie nie do odzyskania, rowy były już niemal po brzegi wypełnione wodą, a wycofać się nie było już dokąd; byliśmy pod stałym obstrzałem. Mój ojciec stał przy drodze w Wiślinie; może miał okazję ostatni raz zobaczyć swoją zwierzynę! Wówczas opuściłem kolumnę; gdy skręciłem na podwórze stała tam „Hella” jedna z najwartościowszych krów mojego ojca. Czy była w stanie dotrzymać kroku klaczy, na której jechałem lub też podążać za moim głosem? W każdym razie była tu... Każdego dnia dojeżdżałem rowerem do do domu by doglądać i zadbać o pozostałą zwierzynę. Moje rodzeństwo zamierzało osiąść w Wocławach; ale gdy ich odwiedziłem ich już tam nie było. Po kilku dniach polecono również opuszczanie Wiśliny! Tak jak my jakiś czas temu, wyprowadzili się nasi gospodarze. Mimo polecenia opuszczenia wioski, nie wywierano na mieszkańców Wiśliny aż takiego nacisku. Tak więc zdecydowaliśmy się zostać na miejscu. Po kilku dniach mieszkańcy Wiśliny wrócili do wioski. Mówili przy tym, że zginąć to oni wolą u siebie; naloty na i wokół kotła gdańskiego niosły za sobą tyle ofiar w ludziach, że przebywanie w tym obrębie nie miało żadnego sensu. Tak więc przynajmniej tu nie byliśmy sami. Nie będąc w Rokitnicy mogłem obserwować przebieg wydarzeń przynajmniej przez lornetkę. Przejazd do Rokitnicy rowerem stawał się coraz trudniejszy. Woda sięgała do wysokości pedałów. Gdy pewnej niedzieli zdecydowałem się tam jednak udać razem z jednym porucznikiem i dwoma sierżantami, z którymi graliśmy w skata, popijając smaczne winko mamy, rozbrzmiał nagle alarm.

 

Rosjanie zaatakowali od strony Pruszcza wzdłuż drogi. O wycofaniu się nie było już mowy. Tak więc osadzono mnie w czegoś w rodzaju rowu obserwacyjnego i dostałem do tego jeszcze lornetkę. Na naszym gospodarstwie oraz w naszym ogrodzie ustawione były trzy stanowiska dział, które wraz z innymi pozycjami odpierały ataki. Rosjanie byli już krótko przez wjazdem do wioski od strony Pruszcza. Próbowali zniszczyć nasze stanowiska dział, ich zasięg wystarczał jednak tylko do ogrodu Czwelli. Trudno było się w tym wszystkim połapać i rozpoznać, gdzie stali Rosjanie, a gdzie porozmieszczane były stanowiska niemieckie. Rosjanie przemieszczali się z pewnością wzdłuż drogi, podczas gdy Niemcy pozostawali raczej w swoich stałych pozycjach. Jak później opowiadali, skorzystali z doświadczeń pierwszej wojny, tzn. że stałe pozycje są trudne do zajęcia a łatwe do obrony. I rzeczywiście. Po jakimś czasie Rosjanie wycofali się i zapanował spokój.

Po tym przegranym ataku Rosjanie z pewnością obmyślali coś nowego, by w końcu zdobyć Rokitnicę. I tak, po jakimś czasie zaatakowali od strony Św. Wojciecha. Wzgórze kapliczne stanowiło też doskonałe miejsce obserwacyjne, a podnoszący się poziom wody odbierał naszym żołnierzom szanse by się skutecznie okopać. I tak front postępował ze Św. Wojciecha od gospodarstwa do gospodarstwa. Wyjazdy do Rokitnicy stawały się też coraz trudniejsze, strzelano to pojedynczych ludzi i do wszystkiego, co się ruszało. Most na Czarnej Łasze przygotowany był już do wysadzenia, a przy drodze ustawiono zasieki przeciwpancerne, które można było w każdej chwili postawić w poprzek blokując przejazd. Linia frontu zmieniała się codziennie. Gdy kolejny raz podjąłem próbę przedostania się, ostrzeliwać zaczęła artyleria niemiecka, od strony mostu, tyle że od strony Mokrego Dworu Ostrzał wymierzony był na zabudowania Netzkaua. Czołgi zaatakowały Rokitnicę, a jeden z nich stał na tyłach gospodarstwa! Cywiliści, ja też, wezwani zostali do głośnego odliczania komend. Już druga salwa trafiła czołg. Widać to było po czarnej smudze dymu, unoszącej się nad ziemią. Ale także zabudowania Netzkaua płonęły już jakiś czas. Z zabudować starego Netzkaua, jak się później dowiedzieliśmy uratowała się stodoła. W Wielki Czwartek przybył do naszej kwatery w Wiślinie nasz sąsiad Behrend. Przybył ze smutną nowiną. Nasz stary znajomy Prusak, który tak długo przebywał u nas wraz ze swoją uciekającą rodziną, trafiony został przez bomby wraz z całym swoim otoczeniem i wieloma innymi rodzinami. Uratowała się jedynie jedna córka naszych przyjaciół oraz jej koleżanka. Staliśmy się naprawdę przyjaciółmi więc wiadomość ta pogrążyła mnie w smutku. Tego dnia widać było, że w Rokitnicy wiele się dzieje, mimo to postanowiliśmy wspólnie, by się tam przedostać. Pojechaliśmy zaprzęgiem Behrendsa i wzięliśmy ze sobą jeszcze jednego młodego chłopca, syna robotnika Quarschinskiego. I rzeczywiście udało się nam przedostać przez zasieki.

W chwili, gdy znaleźliśmy się na naszych gospodarstwach rozpętała się ciężka walka. Południowa część wsi, na linii dom Krönke – Hans Müller stała całkowicie w płomieniach. Pomiędzy słupami ognia, szczególnie na wysokości kuźni, widoczni byli biegnący Rosjanie; strzelali i strzelano do nich. Niemcy bronili się bardzo dzielnie i w tych dniach zdołali utrzymać pozycje. Chcieliśmy jeszcze pójść do kościoła, ale nie było to możliwe; zapory przeciwczołgowe obok domu Otto Schulza były nie do przejścia. A do tego Rosjanie strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Ponad rowem wiejskim w kierunku ogrodu szkolnego wyłożone były jedynie wąskie deski, a tamtędy nie miałem ochoty się przeprawiać. Nasze gospodarstwo znajdowało się pod szczególnie intensywnym obstrzałem, u sąsiada było znacznie spokojniej. Biedne zwierzęta w naszej stodole były bardzo niespokojne, będąca krótko przed ocieleniem „Blanka” była godna pożałowania. Podjąłem szybką decyzję wzięcia jej na sznur i odprowadzenia do naszego wozu. Jeszcze raz wszedłem do naszego domu. Sąsiad Behrend sortował dokumenty, zabierając część ze sobą a paląc pozostałe. Nasze przybycie, a tym bardziej nasza aktywność nie uszczęśliwiała żołnierzy. Z moją krową przerwałem lub poplątałem niektóre przewody, a Arno Berend, paląc dokumenty spowodował powstającymi płomieniami pewnego rodzaju zdenerwowanie. Ogólnie rzecz ujmując byliśmy jednak chwaleni za nasza odwagę.

Wspólnie opuściliśmy ponownie naszą płonącą Rokitnicę, tyle że usatysfakcjonowani faktem, że w najcięższych chwilach naszej miejscowości mieliśmy odwagę w niej być. W Wiślinie sądzono jednak, że zostaliśmy już wzięci do niewoli, tym większe zapanowało zdziwienie, gdy pojawiliśmy się około północy. Od tego momentu przedostanie się do wioski nie było już więcej możliwe. Po wielkim pożarze paliła się jeszcze słomiana chata u wejścia do wioski oraz gospodarstwo Eduarda Arendta, na sam koniec płonęła jeszcze stodoła Ernsta Zoermera. W poniedziałek wielkanocny jechałem do zaprzyjaźnionego Hermanna Lange do Mokrego Dworu. Nagle zaczęto ostrzeliwać jego podwórze, a chlew stanął w płomieniach. Tego dnia oddziały niemieckie stały jeszcze w Rokitnicy, a już następnego dnia nastąpił ich odwrót. Okazała się on bardzo trudny; z jednej strony front, z drugiej stała woda. Jak się okazało utrudnienia te, jakkolwiek bardzo uciążliwe nie oznaczały w tym wypadku dużych strat w ludziach. W niemieckich rękach pozostały jedynie gospodarstwa Arnhold i Zoemer.

Zasiedlił się tam Hinzmann ze swoją gosposią, i gdy przybyli w to miejsce w końcu Rosjanie, przesiedział można by rzec cały front. Poza rodzinami Stender w Großland i Levinski w Radunicy nie udało się chyba nikomu pozostać w wiosce. Atakujący nacierali teraz od strony Gdańska, w kierunku na Wocławy i zajęli gospodarstwa Scharfenberg po lewej stronie szosy. Gdańsk właśnie płonął. Front niemiecki przebiegał w tej chwili wzdłuż naszej strony Łachy, i od Motławy przez Dziewięć Włók do szosy, a w stronę pól otwarta była tylko „Ścieżka Kaznodziei” Przez tę ścieżkę przedarcie się była również niemalże niemożliwe z powodu całodniowych ostrzałów. Całymi nocami ostro miało być także przy ujściu Wisły, jednakże docierały do nas już tylko nic ponad najróżniejsze pogłoski. I znowu niepokój wdarł się w nasze szeregi; ponoć niemiecki front miałby zostać wycofany na tyły i to już następnej nocy. Cywiliści mieli jednak zostać.

My, prawie wyłącznie cała Wiślina, Mokry Dwór i do tego wiele rodzin Rokitnicy, chcieliśmy zostać. Sądziliśmy, że jesteśmy tego dłużni naszej ojczyźnie oraz, że powinniśmy ponieść za nią odpowiedzialność. Każdy z nas winien oddać swój los w ręce Boga.

Na froncie panował spokój. Żołnierze wycofywali się pojedynczo lub w mniejszych grupach. Około północy przybył osamotniony żołnierz niemiecki i oświadczył nam, że jest ostatnim żołnierzem niemieckim. Zaraz mieli przyjść Rosjanie, ale nie, on pragnął najpierw położyć się na półgodzinną drzemkę. Gdy już sobie poszedł, stanęliśmy my, wszyscy mężczyźni, którzy znajdowali się na podwórzu mojego kuzyna, Herberta Kleina w Wiślinie, na wejściu przy szosie i wyczekiwaliśmy tego, co miało na nas przyjść. Po dokładnie godzinie, jak zapowiedziano, przybyli Rosjanie od strony Mokrego Dworu, pieszo, wzdłuż szosy. Także tam pola były częściowo pod wodą. Mieli co prawda ze sobą broń, ale nie sprawiali wrażenia, jakby chcieli z niej skorzystać. Jeden z „Iwanów” grał nawet na harmoszce. Z początku oficerowie zabawiali się z Ukraińcami i z Polakami. Zauważyliśmy, że mówili o nas. Tyle, że nic się nie stało. Były jednak przypadki, że rolnicy o złej reputacji byli natychmiast zabijani. Nam zabrali zegarki i kazali odejść; ostrzegano nas jednak przed tymi, którzy mieli przyjść po nich.

Na gospodarstwie urządzono natychmiast komendanturę. Jako że na miejscu była wystarczająca ilość dziewczyn ukraińskich i polskich, kobiety i dziewczyny niemieckie były niezagrożone. Do wczesnego popołudnia nikt się nami nie zajmował. Tak więc zjedliśmy w spokoju i zatroszczyliśmy się o zwierzęta gospodarcze. Jak dotąd brakowało tylko jednego z naszych koni, co nas też nieźle zdziwiło. Powiedziano nawet, że koń został jedynie wypożyczony, i że wróci. Z naszymi gospodarzami byliśmy zgodni co do tego, by tak długo jak się da unikać kontaktu z szosą. Ale potem dotarły następne oddziały; szukały broni i przeszukały nasze wozy. Gdy próbowałem wyjaśnić im, że nie mam żadnej broni narobiłem sobie tylko kłopotu. Byli oni już pijani i zaczęli bić mnie moją własną laską. Zawleczono mnie do sąsiedniego gospodarstwa, Enß, i zamknięto mnie na fest. Co się teraz stanie z moimi rodzicami? Ale zaraz dokooptowano mi towarzystwo, i mogliśmy razem obserwować przechodzących żołnierzy z końmi. Potem szły mniejsze, ale i czasami większe grupy mężczyzn i kobiet. Nas wepchnięto również do takiej mieszanej grupy; byli to niemieccy mężczyźni i ukraińskie dziewczyny. Tym ostatnim dano nawet do dyspozycji wózek na bagaż. Wykrzykujący mężczyźni tylko w ten sposób utrzymywali jakoś tę grupę w ryzach i kierowali ją przed siebie. Drogi były grząskie do tego stopnia, że stanowiły one dla mnie szczególny problem, gdyż w następstwie wypadku chód mój nie jest do końca sprawny. Po jakimś czasie dziewczyny pozwoliły mi wejść na wóz z ich bagażem, mimo że prowadzący kolumnę byli temu przeciwni. Przez jakiś czas kierowano nas wzdłuż rosyjskiego frontu, a potem weszliśmy do Gdańska.

W tym czasie toczyły się jeszcze zażarte walki o rzeźnię, która była chyba jeszcze w niemieckich rękach. Po krótkim czasie odłączono nas od dziewczyn i wylądowaliśmy w okolicach szkół oruńskich, pod jednym z bloków mieszkalnych. Tam zamknięto nas w piwnicy. Mnie także zepchnięto ze schodów niezbyt delikatnie, i upadłem na jednego z współtowarzyszy, którym okazał się mój szwagier Paul Philippsen z Oruni. Noc upłynęła na cichych rozmowach, o spaniu nie mogło być mowy. Z zewnątrz wdzierały się krzyki żołnierzy. Rankiem, była może dziewiąta, wyciągano nas pojedynczo. Niedługo miała być też moja kolej. Zostałem zaprowadzony do oficera, musiałem opróżnić moje kieszenie i zostałem dość szorstko przesłuchany. Ale że nie wydałem się wystarczająco interesujący, otrzymałem część moich rzeczy i mogłem odejść. Przewidując kolej rzeczy na ulicach poprosiłem o jakiś dokument, który też natychmiast otrzymałem. Bez oglądania się za siebie zamierzałem pójść w kierunku Lipiec.

Ledwo minąłem kościół zatrzymał mnie NKWD-zista i zaprowadził mnie na jeden z posterunków, w którym przebywała już większa ilość podobnych do mnie. Kiedy już udało mi się porozumieć, że właśnie wracam z przesłuchania, pozwolono mi znowu odejść, z uwagą że powinienem szybko zniknąć z ulicy, jako że o czwartej jest totalna blokada dla ludności cywilnej. Ale właśnie zaraz miała być już czwarta, więc udałem się szybko w kierunku kwartału Nowy Świat i jeszcze spory kawałek dalej. Ale zaraz potem znowu znalazłem się w potrzasku, ale tym razem, można powiedzieć nawet w przyjemnych okolicznościach. Było nas czterech i zamknięto nas w małym ganku. Było zimno więc o spaniu znowu nie było mowy. Około północy przyprowadzono nam jeszcze bardzo przeklinającego Polaka. Miał ze sobą konia o wóz na którym przewoził większą ilość zrabowanego łupu. Musieliśmy rozładować jego wóz, a przy tym załatwiliśmy sobie po konserwie dla każdego z nas. Około ósmej nad ranem musieliśmy wyjść i przygotować śniadanie. Jak wiadomo śniadanie jest głównym posiłkiem Rosjan. Nastawiono bardzo dobry krupnik z kartoflami na mięsie wołowym. Gdy zjedzono już prawie wszystko, mogłem znowu odejść.

 

 

Szosa w kierunku Gdańska była przepełniona pojazdami wojskowymi. W kierunku Pruszcza pędzono mężczyzn z Żuław z ich końmi. Prowadzono ich do obozu w Maćkowych, a z obozu wyprowadzano niezliczone kolumny ludzi w kierunku Pruszcza. Z tymi kolumnami piechurów nie można mi było się w żaden sposób stykać. Tak więc znalazłem się najpierw w Niegowie, a następnie na wale Raduni i w ten sposób dotarłem do Mostu w Radunicy, który został już wcześniej wysadzony. Nieco wcześniej przy wysadzonym moście zorganizowano prowizoryczną przeprawę. Już od Lipiec mogłem obserwować wielką wodę w Rokitnicy i Niegowie. Z tego miejsca wyglądało to jak stojący w wodzie las; drzewa i trzcina w Radunicy tworzyły ten obraz. Wał kolejowy był niemalże w całości zajęty przez osoby i wozy towarowe. Pomiędzy nimi pracowali Polacy wraz z niemieckimi cywilistami, których zabrali na ulicach.

Jakimi uczuciami przechodziłem do ostatniego etapu! Co się stało i co mogłoby się jeszcze stać?? Wyłożona brukiem szosa i pojedyncze budynki były wystawały ponad wodę. Z budynków widać było leje po granatach. A po obydwu stronach ulic pozostały prowizoryczne konstrukcje z dziurami dla pozycji strzelców. Wszystko sprawiało wrażenie złego, upiornego snu, na zewnątrz ani żywej duszy. Nad domem Levinski powiewała polska flaga; gdy usłyszałem tak głosy podążyłem za nimi. Przyjęto mnie bardzo przyjaźnie i zaproszono do jedzenia. Levinski nigdy nie był w moich oczach osobą wycofaną. Mój ojciec pomógł mu kiedyś bardzo, gdy ten popadł w poważne długi. Córka smarowała pajdy chleba, na zmianę smalcem lub miodem. Nawet nie zauważyłem, że pochłonąłem cały bochenek chleba. O mojej rodzinie mieli do powiedzenia tyle, że od wczoraj są już na miejscu w domu. Najedzony i uspokojony udałem się dalej. Ogólny obraz wioski nie uległ zmianie. Zagroda Otto Preuß spłonęła z wyjątkiem chlewu. Woda sięgała aż do zabudowań Paula Wohlfarta. Kawałek dalej,, przed zabudowaniami Paula Schulza granat wyrwał duży kawał bruku. Obóz służby pracy był jeszcze na miejscu. Z dwóch zagród Netzkau została tylko stodoła starego Netzkaua. Zagrody Sielaff i Malsch były głęboko pod wodą. Na ulicy, przed zabudowaniem Johanny Netzkau stał opisany już wcześniej, spalony rosyjski czołg. Dom Kiephofa uratował się; ale to, co stało się z zabudowaniami Kindel-Phillipsen-Hofmann/Bujack, nie czuję się na siłach opisać.

Krótko potem nastąpiły jednak dni grozy! Biedna Rokitnica, co z ciebie zrobiono?! Widziałem na swojej drodze już niezliczone konsekwencje wojny, ale tego, co działo się tutaj, nie da się opisać.

Zagrody Steltner i Paul Ziemann zniknęły z powierzchni. Z zabudowań Höpfner- WoesnerWoesner-Müller oraz Domu „Heinsche Erben” zostały tylko komórka na urządzenia u Höpfnera przy ulicy, a u Müllerów kurnik w ogrodzie. „Przestrzelone drzewa patrzą na mnie ze smutkiem”, z resztek murów o otworów okiennych słychać było stałe jęki i narzekania. W całości ostała się zagroda Wolfa oraz kuźnia. Woda sięgała aż do przejazdu za kuźnią. Parcele Wilhelm i Konrada Sielaff oraz chata Woesnera, gdzie mieszkały rodziny Nehrenbereg i Szöbb, zniknęły. Zagroda Emila Ziemanna była pełna śladów po seriach ostrzeliwań, podłoga zwinięta leżała zaklinowana na krzesłach i szafach. Zabudowy Redwanza, wcześniej Wohllfahrta zachowały się za to w dobrym stanie, tak samo jak zagroda Preschke i należący do niej mały domek. Stanu domku przykościelnego już nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, ale mała stodoła stała na pewno. Gospodarstwo Marquardt, tak jak Krönke, należące wcześniej do Gustava Claassen, były całkowicie wypalone. Również gospoda Kerstena zniknęła z powierzchni ziemi.

Chlew Heinscha zachował się w dobrym stanie, brakowało za to domu i stodoły. Zniknęły także zabudowania gminne, należące wcześniej do Gustava Wohlfarta. Mieszkały tam rodziny Schwichtenberg, Gustav Weirowski i Josef Hinzmann. Z zagrody Hansa Müllera brakowało tylko stodoły. Wszystko to stało się w nocy Wielkiego Piątku. Po zatem wszystko wyglądało tam pozbawione jakiejkolwiek nadziei. Wokoło zalegały kable, łuski po nabojach, a także całe pasy amunicji karabinów maszynowych, miotacze ognia z amunicją, plastikowe pokrywy i do tego zniszczone karabiny i inna broń. Na wysokości ogrodu Müllera zalegał na ulicy zniszczony wóz pancerny, trafiony zatopiony! Wszędzie leżała pozabijana zwierzyna gospodarcza. Z drzwi i okien zrobiono pozycje strzeleckie. Każde okno, każdy otwór piwniczny opisany był w języku niemieckim, czasami też w rosyjskim. Wyglądało to, jakby miała tu miejsce decydująca o wszystkim bitwa. W rzeczywiście tak chyba musiało to wyglądać; niemieckie oddziały, w celu odciążenia walk w Gdańsku miały powstrzymać oddziały rosyjskie tak długo, jak się tylko dało. Na koniec wyglądało to tak; po tym jak wszystko było już przesądzone Gdańsk został w mig przepełniony. Gdy zobaczyłem w oddali dom rodziców, wyszli mi oni już naprzeciw. Byli z mojego powrotu bardzo szczęśliwi, bo mój powrót był ich najważniejszym życzeniem. Byliśmy gotowi, by zmierzyć się z najbliższą przyszłością. Jak szło im, moim siostrom Hermine i Edeltraud w Wiślinie? Wszyscy cywiliści dość szybko opuścili Wiślinę, zostać mogli tylko ukraińscy mężczyźni w celu doglądania i zaopatrzenia zwierząt; pozostawiono też kilku mężczyzn do różnych robót. Z początku został też nasz Polak „Stasiek” razem z moim ojcem, na potem wyjechali razem z rodzinami Möbus, trzema lub czterema dwukonnymi zaprzęgami. Powiedziano im, że mają jechać przez Gdańsk; krótsza droga, przez Mokry Dwór miała być raczej nieprzejezdna. Miała to być ostatnia wyprawa z naszymi wspaniałymi ogierami, które z początku poruszały się bardzo żwawo po linii frontu. Ale potem pozostawiono mojemu ojcu i członkom rodzin Möbus tylko po jednym wozie, a do tego zabrano im ich konie. Dwa staruchy, które dostał w zamian, powiozły go do Pruszcza. Tam nocowali bezpośrednio na wozach, i tam zmarła stara pani Möbus, z domu Marszalkowska. Zaraz potem opuścił ojca Polak i udał się w swoją drogę. Następnego dnia dotarli do Rokitnicy. Gdy wjeżdżali na nasze podwórze płonęła drewniana chata. Prawdopodobnie zapalili ją, przez nieostrożność, w pośpiechu uciekający chłopcy.

Co do opisu pozostałej części wioski; gospoda Idy Claassen zachowała się, tylko sala została w jednym miejscu trafiona. Zagroda Otto Marquardt oraz dom parafialny były bez uszkodzeń, tyle że walały się porozrzucane książki i dokumenty. Cały róg za kościołem wykazywał lekkie uszkodzenia, ale można było tam znowu zamieszkać. Kościół zniszczony był poważnie na wysokości dzwonów, które zostały strącone i zwisały jakość na konstrukcji belkowej. Kościół nie płonął, nawa kościoła nie była prawie w ogóle zniszczona. Tak samo jak obydwa domy Bietaus, zagroda Czwella oraz gospodarstwo Too Schulz. Zagroda Arno Behrend miała tylko lekkie uszkodzenia, a domek Hermanna Sielaff ostał się bez szkód. Moja rodzinna zagroda ucierpiała w znacznym stopniu. Budynek mieszkalny i chlew były pozbawione pokrycia dachowego, a chlew miał nawet zniszczoną konstrukcję dachową. W stodole nie było deski, która nie była by w jakiś sposób naruszona, spichlerz za to był w zasadzie nietknięty, tak jak i chlew dla świń. Spalona była również pokryta słomą chata Ernsta Zoemera u wejścia do wioski, w którym pod koniec mieszkał Wilhelm Möbus, parcela Eduard Arend w Lasku, tyle że bez chlewu. Pozostałe budynki w Lasku przetrwały w dobrym stanie. Chętnie udawaliśmy się do Lasku łodziami. Można było tam zawsze trafić na coś przydatnego. Świerki wokół cmentarza wyglądały jak po ścięciu głowy. Szkoła prawie nieuszkodzona. Nieuszkodzona była także parcela Heinrich Müller. Woda sięgała do cmentarza oraz do dróżki letniej, z tyłu budynków aż do stodół. Przy powodziach ubiegłego wieku sięgała wysokości prawie dwóch metrów wewnątrz kościoła. Linie z oznaczeniami wysokości wody za ołtarzem świadczyły o tych wydarzeniach. Bardzo zmęczony, co zrozumiałem, położyłem się spać; ale stan ten nie miał zbyt długo trwać. Obudziło mnie dzikie strzelanie i równie dzikie odgłosy. Musiałem otworzyć zaryglowane drzwi i niemal od razu otrzymałem cios karabinem maszynowym w głowę. Były to nieregularne bandy rosyjskie, z lampami i światłem świec przerzucali dosłownie wszystkim i zabierali ze sobą to, co im tylko w jakiś sposób pasowało. Przede wszystkim szukali dziewcząt, których jednak nie znaleźli.

Kto z Rokitniczan powrócił? W domu Behrendsa zamieszkał z początku Quarschinski z rodziną; później zamieszkiwał on dom Wolfsa. Potem w domu tym przebywali Friedrich Rexin, szwagier Arno Behrenda, ze swoją żoną i dwiema córkami i wnukami. Czasowo ukryła się tam także Maria Netzkau. W naszym domu było nas sześć osób, do tego Therese Möbus z ośmiorgiem dzieci oraz Emma Möbus z trzema osobami. Później dołączył jeszcze Rudolf Woesner oraz weterynarz Schläfer ze swoją szwagierką. Również moja siostra Lucie Philippsen zjawiła się pewnego dnia ze swoimi dziećmi. W domu Czwellas mieszkał Josef Hinzmann; jego gospodynię zabrali ze sobą Polacy. Do tego towarzyszył przez jakiś czas Karl Zörmer. Czuł się tam jak u siebie i żądał dla siebie prawa osiedlenia. Później dołączył do Hinzmanna Willi Schwichtenberg. W domu Bietaus mieszkali Friedrich Preschke z żoną. Fakt ten świadczył o tym, że domek przykościelny nie nadawał się do zamieszkania. Redwanz mieszkał ze swoją żoną oraz teściową w swoim domu. W domu Wolfsa mieszkał z początku „Stasiek' pełniąc rolę wiejskiego milicjanta. David Kindel mieszkał z początku ze swoją córką w kuźni; obydwoje zmarli tam jakiś czas później. Od czasu do czasu w wiosce bywała także Erika Schiefelbein, tak jak Paul Weigle i Karl Sielaff ze swoją rodziną. Jako że ze względu na stojącą wodę nie mógł mieszkać w swoim domu, przeniósł się do następnego gospodarstwa Adam w Pruszczańskiej wsi, pracując u właścicieli.

W kolonii Großland mieszkał Paul Schulz ze swoim synem i gospodynią oraz Walter Stender ze swoimi synami. Stender zmarł nagle w lecie tego samego roku. W Radunicy przebywali Ernst Preschke, pani Roß z rodziną oraz rodzina Levinskich. Taki mniej więcej był skład mieszkańców Rokitnicy w czasie między wejściem Rosjan a wypędzeniem.

Nasz sytuacja nie była do pozazdroszczenia. Z żywności najbliżsi zdołali zachować worek otrębów, który rozszedł się już pierwszego dnia. Kobiety i dzieci też nie miały żadnych szans na cokolwiek. Gdybyśmy mieli tylko chwilę spokoju, nie byłoby aż tak źle. Ale codziennie, szczególnie nocą nachodzili nas nieproszeni goście. Przychodzili grupami z okolic, przeszukując wszystko i zabierając co tylko im się spodobało. Szczególnie polowali na dziewczyny. Spokój zaprowadzały od czasu do czasu patrole wojska; tych obawiały się bandy najbardziej. Mnie brano zawsze jako pierwszego; i tak byłem przeszukiwany prawie codziennie, często też bity, i zdarzało się że strzelano w moim kierunku! Raz przyszedł Rosjanin, który wiele lat pracował w Rokitnicy, w towarzystwie pewnego oficera i szukał swojego pana. Tego jednak nie było na miejscu; ze wściekłości zostaliśmy niemiłosiernie zbici; ja Friedrich Perschke i mój ojciec. Najlepiej mogliśmy pracować we wczesnych godzinach rannych, o tej porze mogliśmy liczyć na pracę dziewcząt. Szczególnie pożyteczną pomoc świadczyli chłopcy. Najpierw zamykaliśmy uszczelnialiśmy nasz dom; musieliśmy go praktycznie pokryć od nowa. Później postępowaliśmy tak, przechodząc zamieszkiwane dom po domu. Na dachu miałem przynajmniej spokój, a do tego dobry widok.

Codziennością było poszukiwanie żywności w domach i spiżarniach. Dużo nie dawało się znaleźć; zboże było bez reszty rozkradzione, nam pozostawały jedynie nie zamiecione resztki. Ziemniaków było co prawda dostatecznie dużo, tyle, że musieliśmy wydobywać je ze stojącej wody. Zboże mielili rodzice w młynku do kawy; czasami robiliśmy to w mieszalniku pasz, ale nie było to łatwe. Uzyskanie mąki na chleb okazywało się w tych warunkach bardzo uciążliwą pracą. A do tego często, upieczony tak mozolnie chleb padał łupem kradzieży. W pierwszej linii zajęci byliśmy z początku usuwaniem padliny. Policjant wiejski udzielał nam cennych rad, ale sam nie pomagał, a gdy przychodzili Rosjanie natychmiast znikał. Mieszkający na kolonii Großland Rokitniczanie nie pomagali nam w tym jakże obrzydliwym procederze. Tak więc zmuszeni byliśmy do zakopywania na miejscu zalegającej w całej okolicy padliny. Padlinę leżącą w wodzie wybieraliśmy dopływając do niej łodziami wiosłowymi, zaciągaliśmy zwierzęta do zagrody Hahnsa, gdzie zalegały już odstrzelone konie. W okopach przeciwartyleryjskich zakopywaliśmy walające się papiery, a także amunicję. Chłopcy wtykali często swoje zbiory amunicji krótko przez zasypaniem, co prowadziło do bezmyślnych detonacji. W ten sposób udawało się nam doprowadzać wieś powoli do jako takiego porządku.

Przy tych pracach natrafiliśmy na około dwudziestu poległych niemieckich żołnierzy a w kolonii Hegewald na dwóch rosyjskich. Udało się nam przenieść ich wszystkich na cmentarz. Zachowane dokumenty zebraliśmy i utworzyliśmy listę, która jednak została odnaleziona i zniszczona. Smutny widok panował też za szkolnymi toaletami; szkole urządzony był lazaret polowy, a tam gromadzono amputowane kończyny. Niedostatecznie żywieni tygodniami zajmowaliśmy się tego rodzaju pracami; jeszcze dzisiaj nie mogę wyjść z podziwu, że nikt przy tym nie zachorował i że ogólnie nie zapanowała żadna epidemia.

Z troski o zapewnienie żywności na dłuższy czas udałem się do komendantury w Pruszczu z prośbą o udzielenie wsparcia przy pracach polowych na tych połaciach, które wystawały z wody. Jeden z oficerów był nawet uprzejmy, ale pomocy żadnej nie otrzymałem. Mieliśmy sami o wszystko zadbać. Tak więc, przy pomocy naszych tak zwanych koni, zabraliśmy się za orkę. Z wydajną pomocą przyszło sąsiedztwo z kolonii Großland, tak że udało się nam obsadzić prawie trzy hektary pod kartofle, a do tego sporo kapusty i marchwi. Być może mogliśmy zrobić jeszcze więcej, gdyby nie skradziono nam koni. Pewnego dnia zakwaterowano w naszym domu dwóch żołnierzy – chyba sądzono, że mamy jeszcze takie możliwości. Ich zadaniem było odtworzenie linii telefonicznej z Pruszcza do Wiśliny, tyle że nie mieli oni z początku pojęcia, w jaki sposób dałoby się to zrobić. Jako, że byli to bardzo porządni Białorusini postanowiłem im pomóc. Jechałem naszym wozem wzdłuż znajdującej się pod wodą szosy, a oni układali kabel. Mieli oni przy tym wielkiego stracha przed minami. Za pomoc tę umieli się oni sowicie odwdzięczyć. Od tej chwili zapanowały u nas spokojne noce, zadbali oni nawet o likwidację panoszących się do tej pory bandytów. Sami zaś zachowywali się bardzo spokojnie, tyle że ich pasją było kolekcjonowanie zegarów ściennych. W naszym salonie, gdzie zostali właśnie zakwaterowani obwiesili nimi całe ściany. Z naszej zwierzyny zagrodowej uciekła lub wybite było wszystko z wyjątkiem jednej krowy. Krowę tę, której mleko było tak cenne dla gromady małych dzieci, pielęgnowaliśmy jak największy skarb.

Jako że z czasem miałem coraz więcej swobody, wybraliśmy się łodziami do parceli, oddzielonych stojącą w dalszym ciągu wodą. Szukaliśmy tam żywności, ale bez znaczących rezultatów. Inni byli szybsi. Cieszyliśmy się już nawet z soli lub innych przypraw. Często kręcili się w tych miejscach Rosjanie z psami i metalowymi prętami, przeszukując domostwa pod kątem zakopanych wartościowych przedmiotów. Mimo pilnych poszukiwań natrafiłem jedynie na jedną zakopaną skrzynię, zawierającą niestety tylko mundur SA i flagę. W drodze do zabudowań Malscha, w tamtejszej stodole odnaleźliśmy na stogu siana małą kozę i jedną owcę. Musiały z pewnością nieodżywiane, przebywać tam od tygodni. Udało się nam też wpłynąć naszą łodzią do kuchni, woda stała tam aż tak wysoko. Zanim dotarliśmy do naszego domu owcy już nie mieliśmy; ktoś ją ukradł. O kozę dbaliśmy za to najlepiej jak mogliśmy, ukrywając ją na noc. Po jakimś czasie urodziła ona młode, przez co mieliśmy mleko także od niej. Długo jednak niedane nam było się nią nacieszyć. Pewnego dnia zjawiło się dwóch Polaków i musieliśmy im te kozy oddać.

Przez cały ten czas mieliśmy nadzieję, że sytuacja na froncie pozwoli Niemcom raz jeszcze na odzyskanie pozycji i ich powrót. Tak się niestety nie działo; za to wszędzie panowali Rosjanie. Kilka dni przed zakończeniem wojny przebywający u nas Białorusini zostali oddelegowani, informując nas, że jakoby udają się do Japonii. Udzielili mi rady, bym natychmiast ubił krowę, gdyż w następnego dnia może jej już nie być. Nie uczyniłem tego, i rzeczywiście, następnego ranka zniknęła. Zegary ścienne towarzysze zabrali wszystkie ze sobą.

Gdy fronty umilkły uświadomiliśmy sobie, że tak oto zakończyła się wojna. I co teraz? Z początku mieliśmy nadzieję, że z kotła wydostanie się i powróci do wioski wielu Rokitniczan. Ale nie wrócił już nikt, a od Polaków dowiedzieliśmy się, że wszyscy oni zostali przetransportowani na statkach.

Najtrudniejszy dzień – czy też najwredniejszy czyn – miał nastąpić 9 maja. W nocy przybyły bandy i zaatakowały rodzinę Rexin. Gdy ojciec, Friedrich Rexin, stanął przed swoją 15 letnią córką, został zastrzelony. Również córka została ciężko ranna i zmarła kilka dni potem, po niesłychanych cierpieniach. Pochowaliśmy ją w ciszy i odmówiliśmy modlitwę. Przez Pruszcz ciągnęły się w tych dniach, opuszczające kocioł, niekończące się kolumny niemieckich żołnierzy. Radosną niespodzianką okazało się odnalezienie kilku osób z naszej okolicy, np. Willi Schwichtenberg wrócił z okolic Berlina; mieszkał on u Hinzmanna. Mój szwagier Erich Seelaff wrócił z Meklemburgii, również pieszo. W razie czego zgłosił się w komendanturze w Pruszczu i przez polskiego starostę został przydzielony do prac jako dorożkarz. Stacjonował z dwoma końmi w majątku Pruszcz Pole. Majątek ten był zarządzany już przez Polaków, którzy pracowali tam już wcześniej. Zachowywali się oni wobec nas bardzo przyzwoicie będąc zdania, jak w ogóle wielu Polaków, że powinniśmy tam zostać i razem zacząć wszystko od nowa. Inny urodzony Rokitniczanin, Otto Heim, przechodząc przez Pruszcz jako więzień, podjął udaną akcję wydostania się z tej niewoli. Także on rozpoczął pracę w Pruszczu Pole.

Już w kwietniu Polacy tworzyli brygady w celu odtworzenia wału Raduni. Także i my zobowiązani zostaliśmy do udzielania się w pracach. Dobrowolnie zaś poszła moja siostra Edeltraud wraz z Lisbeth Möbus. Obie pracowały tam codziennie oprócz niedziel. Z początku nie otrzymywały nic za swoją pracę, ale później płacono im racjami żywnościowymi oraz wypłacano im, tyle że bardzo niskie, wynagrodzenie. Ogólnie nie przeszkadzano żadnemu pracującemu. Kilka razy dzwoniono do naszych drzwi. Ale w takich przypadkach wiedzieliśmy, że są to starzy znajomi z zamiarem odwiedzin. Do gości takich należeli Walter Ziemann ze swoją żoną Rose, ur. Popp, Artur Lenz i kilku jeszcze. Byli to przeważnie nasi wierni ziomkowie, którzy zdobywali się na odwagę wyjścia z Gdańska i przejścia do Rokitnicy, by się z nią na swój sposób ze swoją ojczyzną pożegnać.

Rosjanie wysyłali co rusz brygady, które przeciągały przez wioski spisując zachowany w nich jeszcze inwentarz. Niedługo potem inne grupy zabierały wszystkie te dobra. W ten sposób zabierali jedni pianina, drudzy radia, inni znowu szpadle i worki, następni kilofy i siekiery. Wszystko to gromadzono na dworcach i pozostawiano pod gołym niebem. Czyniło to okazje dla ciągłego rozgrabiania i zabierania wszystkiego, co tylko w jakiś sposób się spodobało. Ojciec mój, gdy tylko ktoś miał przyjść, mówił: „wystaw im cokolwiek, co ma jakąkolwiek wartość i pozwól im to zabrać, tylko wtedy możemy być pozostawieni przynajmniej w spokoju.” Po jakimś czasie grupy te przestały się pojawiać, tylko od czasu do czasu pojedyncze osoby. Można było odnieść prawie wrażenie, że sytuacja zaczęła się dla nas nieznacznie polepszać.

Rosjanie organizowali wprawdzie zgromadzenia i wzywali Niemców do wyjazdu, ale nikt nie chciał się temu podporządkować. Polacy, którzy do tego czasu zasiedlili Pruszcz, przeczesywali okolice i zabierali wszystko co się dało. Najchętniej jeździli nad Wisłę, gdzie okrętowano wcześniej uciekinierów; tak znajdowali wszystko możliwe, handlując tym następnie. Ja sam nosiłem cały mój dobytek na sobie. Dwie koszule, dwie pary slipów, dwie pary spodni a także dwie kurtki. Niczego nie można było odłożyć, kradli wszystko, jak wrony.

Jako że poznałem się na murarstwie, stałem się wkrótce poszukiwanym majstrem. Prawie przy każdym budynku było coś nie tak, przede wszystkim na dachach. I tak szedłem często do Pruszcz Pole i prawie zawsze czekała na mnie praca. W ten sposób dostawałem przynajmniej coś do jedzenia i parę złotych. Za pieniądze, które zarabiała moja siostra i ja, mogliśmy kupić także coś do jedzenia dla naszych rodziców oraz małych dzieci; wszystko było jednak bardzo drogie. W naszych okolicach zasiedlało się wiele stad dzikich kaczek i perkozów. Jako że miałem zakopane naboje a Jungens znaleźli właśnie karabin, ustrzeliłem kilka kaczek. Z ostrożności wydawałem wyłącznie pojedyncze strzały, by nikt nie był w stanie nas zlokalizować. Pewnego dnia zostałem przyłapany przez dwóch Rosjan; chowałem właśnie karabin w słomie gdy weszli do zagrody znajdując go. Pomyślałem, że to już koniec, ale oni rozwalili karabin i odeszli.

W wyniku przeprowadzania zwierzyny gospodarczej i przemarszu niezliczonych koni w czasie ucieczki oraz walk frontu, ulice i drogi w naszej wiosce zalegały po łydki w odchodach. Dzięki temu mieliśmy taki wysyp zboża, traw i koniczyny w szerokim asortymencie, że mogliśmy wyżywić całe stada zwierzyny. Także pola wystające ponad wodę, których jednak nie udało się zaorać o obsiać, obfitowały w wysoko porośnięte osty i łopuchę. Potem przyszedł czas żniw; pod kierownictwem Staszka, który mieszkał teraz w Pruszczu, zabraliśmy się do zbiorów i młocki. Część zbioru odprowadziliśmy do stodół Behrendsa i naszej. Pewnego dnia zjawiła się cała grupa Polaków z czterema końmi po młockarnię Behrendsa, która stała w jego stodole. Zaprzęgli do niej konie, ale nie udawało się im jej ruszyć. Następnego dnia pojawili się z ośmioma końmi, ale i tym razem nie były one w stanie ruszyć młockarni. Korpus młockarni stał po osie w gnoju, więc nie mieli oni pojęcia, że koła były na dobre zaklinowane. Dopiero gdy pojawiły się dwa traktory udało się to urządzenie wyciągnąć. W tym czasie zniknęły już sita i pasy. Fakt odebrania młockarni zasmucił bardzo mojego ojca.

Nasze kartofle i warzywa zabraliśmy posadziliśmy dość późno, ale można byłe je już zbierać. Tyle że Rosjanie wraz z Polakami zabronili wziąć cokolwiek z tych zbiorów dla siebie. Jak wiadomo Rosjanie bardzo kochają dzieci, tak więc siostra moja szła codziennie i przynosiła nam coś do jedzenia. Możliwe było to tylko dlatego, ponieważ zabierała ze sobą czworo jej dzieci. Gdy nikt nie pilnował wrzucała marchew do rowu, a nocą przychodził jeden Polak, zbierał je na wóz i przywoził. Udawało się to przez jakiś czas, tylko że ten Polak nie oddawał nam zbyt wiele. Praktyka ta miała swój koniec, gdy zaczęto po prostu strzelać nocą w kierunku, z którego dochodziły jakiekolwiek szmery. Siew i sadzenie roślin nie było ich żywiołem, no ale teraz oni byli Panami. Wysyłałem do nich także dzieci współtowarzyszy niedoli z Pruszcza, by mogli zebrać dla siebie niego warzyw.

Mogło to być w pierwszych dniach września, gdy znad Buga przybyła ogromna ilość Polaków. Również oni zostali wypędzeni, tyle że przez Rosjan i udali się w drogę jak stali. Wzięli u nas to co znaleźli. Do tego doszły jeszcze diametralne zmiany polityczne. Jedni milicjanci zmieniani byli innymi. Zachowywali się nieprzyzwoicie, przez co życie stało się nieznośne. Pewnego dnia zjawili się dwaj mężczyźni z grupy nowo przybyłych i pod groźbą wycelowanych karabinów maszynowych wyciągnęli nas na zewnątrz. Nas było czterech, dr Schläfer, Hinzmann, Schwichtenberg i ja. Z naszych gospodarstw pognali nas w kierunku Maxa Claassena. Gdy Hinzmann, ze swoją sztuczną nogą nie był w stanie nadążyć został niemiłosiernie zbity przy użyciu jego własnej laski. Wyglądało tak, jakby zatłukli go na śmierć. Mi zabrali laskę i pognali nas trzech do Świętego Wojciecha. Gdy zostawałem tylko nieznacznie w tyle bili mnie nieludzko po plecach. Dla mnie była to gra o przeżycie; gdybym upadł zatłukli by mnie na z pewnością śmierć.

Posterunek policji znajdował się w byłej kuźni Mischke. Dotarliśmy tam całkowicie wyczerpani. Tam zostaliśmy przesłuchani, byłem przy tym kolejny raz bestialsko bity. Innego razu pozwolono mi wrócić do domu, jako ostatniemu. Dlaczego, tego nikt nie wyjaśniał, ich celem było przede wszystkim zmotywowanie nas do wyjazdu. Od teraz wszystko było inaczej; przychodzili i plądrowali wszystko, zabierali nawet chleb ze stołu.

Zaprzyjaźnieni Polacy radzili mi bym jednak wyjechał; teraz miały nastąpić bardzo niedobre czasy również dla nich – tak mówili. Życzeniem moich rodziców było, być pochowanymi w Rokitnicy, ich tak ukochanej ojczyźnie. Ale teraz nawet oni wyrazili wolę jak najszybszego wyjazdu, gdyż zdawali sobie sprawę z tego, że ja, w takich warunkach długo nie wytrzymam. Sytuacja dla wyjeżdżających stawała się jednak coraz trudniejsza. Przedsięwzięcie takie wiązało się z kilkoma tysiącami złotych na osobę, na rzecz komitetu organizacyjnego. Składał się on z niemieckich komunistów, którzy otrzymali to zlecenie od rosyjskiej komendantury. Uzbieranie takiej sumy wiązało się z ogromnym nakładem pracy. Po tym jak udało się nam mimo tych utrudnień wszystko załatwić, oczekiwaliśmy na wezwanie. Nikt nie może powiedzieć, że uciekliśmy lub wyjechaliśmy dobrowolnie; zostaliśmy dosłownie wypędzeni.

Nagle, wieczorem otrzymaliśmy wezwanie stawienia się następnego ranka na dworcu południowym. Ale jak mógłbym dotrzeć w to miejsce ja z moimi rodzicami? Polak, u którego pracowałem obiecał mi już dawno temu: „Jeśli będzie Pan wyjeżdżał, zawiozę Pana rodziców na dworzec!”. Niemieckie małżeństwo, które mieszkało razem z nim, a teraz też miało wyjechać, nie chciało dzielić wozu z nikim innym – takich rodaków też mieliśmy!! Dlatego też nocą musiałem udać się przez łąki do polskiego zarządcy Pruszcz Pol. Krótko przed północą zapukałem do jego drzwi. Jeszcze dzisiaj chwalę tego człowieka; zgodził i dał mi jeszcze na drogę butelkę pędzonego osobiście bimbru. Rodziny Levinski i Quarschinski zostały do tego czasu już spolonizowane. Nigdy nie dowiedziałem się, co stało się z rodziną Redwanz. Oprócz jednej rodziny, która wyjechała dopiero wiosną 1946, wszyscy wyrażali chęć szybkiego wyjazdu.

Teraz przyszła chwila ostatecznego pożegnania. Smutny był to obraz, gdy wyjeżdżaliśmy wszyscy wczesnym rankiem. Starsi o małe dzieci siedziały na wozach. Każdy miał ze sobą tylko jeden plecak lub trochę drobnego bagażu podręcznego. Trudno wyrazić słowami nasze emocje, szczególnie te moich rodziców. Jeden Polak, który już od jakiegoś czasu kręcił się po wiosce, zajął natychmiast nasz dom. Kilka dni wcześniej siostry moje ostatni raz uporządkowały cmentarz.

Jak bydło wciskano nas po sto osób do jednego wagonu. Jako zabezpieczenie przed grasującymi bandami wagony pozamykano drutem kolczastym. Podróż do Odry trwała trzy dni – w tym czasie wagon otwarto jeden jedyny raz. Nad Odrą opuściliśmy wagony i spędziliśmy tam następne trzy dni, w rzęsistym deszczu, pod gołym niebem i pod stałym zagrożeniem ze strony band. Wiele osób nie wytrzymało tych dni, zostali martwi najczęściej leżąc na nasypach kolejowych. Trudów tych nie wytrzymało także serce naszej mamy, która zamknęła na wieczność oczy dnia 16 września. Tylko dzięki opanowaniu tak ciężkich emocji i przy ukrywaniu tego zdarzenia w tajemnicy udało się nam dowieść ją do Berlina. Tak została ona pochowana bez naszego uczestnictwa. Później udało się nam zlokalizować jej grób i podstawić tam tablicę pamiątkową. Nasz ojciec zmarł w wyniku skrajnego wycieńczenia 6 grudnia w Meklemburgii. Tak więc nie dane było im nawet spoczywać razem we wspólnej mogile.

Nasi rokitniccy sąsiedzi żyją rozsiani we wszystkie strony, od Flensburga po Überlingen na jeziorem Bodeńskim, od granicy francuskiej po Odrę. Żyją w Austrii, Urugwaju a także w Kanadzie.

Nasza wieś ma inną nazwę i podlega administracji polskiej. Żyją tam ludzie mówiący innym językiem. Ludzie, którzy też zostali wypędzeni ze swojej ojczyzny. Próbują tam zbudować swoją egzystencję, patrzą jednak pełni tęsknoty w kierunku ich byłego ojczystego domu. Na całkowicie zniszczonym cmentarzu spoczywają nasi przodkowie, którzy nieprzerwanie toczyli walkę z wodą, i pracą swoich rąk z bagien uczynili ogrody Boga. Spoczywają w ich ziemi, ich ojczyźnie.

Marek Kozłow

Pruszczanin od kołyski. Historyk, regionalista. Ukończył studia na Uniwersytecie w Zurychu, pisząc pracę magisterską na temat polskich przedwojennych mieszkańców Gdańska. Tłumacz przysięgły Języka Niemieckiego. 

Chcesz być na bieząco z informacjami ze świata historii? Jesteśmy na facebooku polnocnej.tv. Szukaj nas na Twitterze oraz wyślij nam maila. 

Tagi: